I wyobraźcie sobie, że jakaś stacja telewizyjna nadaje program na żywo, w którym kilku panów namawia nas, że powinniśmy jak najszybciej tam wejść, bo będzie "cieplej" i "widniej", a i "widok z góry ładniejszy"! Pewnie byśmy powiadomili prokuraturę lub wezwali pogotowie, żeby gościom założyli, jeśli nie kajdanki, to przynajmniej kaftan bezpieczeństwa.
Płonie właśnie Pałac Euro, a w jednej stacji telewizyjnej kilku panów namawia nas, że powinniśmy jak najszybciej do niego wejść, bo to jest warunek "pozostawania w centrum zdarzeń" i "nieznalezienia się na peryferiach". Nikt nie wzywa ani prokuratora, ani karetki pogotowia, a uczestniczący w rozmowie uczeni mężowie z powagą kiwają głowami.
Podobno rozpad strefy euro to absolutna katastrofa – także dla Polski. PKB miałoby spaść o 6 proc., a dolar – kosztować 5 zł. A po ile byłaby niemiecka marka – bo biorąc pod uwagę skalę polskich obrotów handlowych z USA i RFN, to byłoby istotniejsze?
Podobno trudno sobie w ogóle wyobrazić, co się może stać bez euro. O wiele łatwiej sobie wyobrazić dolara po 5 zł? Mam kredyt w dolarach, a mimo to gotów jestem zaryzykować. Jak się euro rozleci, to panikarze z rynków finansowych zaczną szukać "bezpiecznej przystani" i będą kupowali dolary. Ale jak długo? Jak długo przystań zbudowana z papieru zadrukowanego podobiznami prezydentów USA może być bezpieczna?
Walka o euro to kolejny dowód na to, że "Lenin wiecznie żywy". Bo to wódz rewolucji mówił o prymacie polityki nad ekonomią. Euro od początku było projektem bardziej politycznym niż ekonomicznym. Wspólna waluta z jedną stopą procentową dla tak różnych obszarów gospodarczych jak Niemcy z jednej strony i Grecja z drugiej, w dodatku o niezharmonizowanych cyklach koniunkturalnych, nie miała racji bytu. Dlatego Milton Friedman dawał euro dziesięć lat życia. I dlatego gdy w 2004 roku NBP opublikował swój raport na temat koniecznej szybkiej integracji Polski ze strefą euro, pisałem, żeby się nie spieszyć, bo może się okazać, że nie będzie do czego wchodzić.