Cytuję recenzję (z którą się w większości nie zgadzam, ale to mniejsza) ze szczecińskiego dwumiesięcznika „Pogranicza": „Można takiego pisania [mojego, jak to określono chwilę wcześniej, „walenia cepem" – RAZ] nie lubić ? słyszałem zabawną opinię od jednego z literaturoznawców, że nie jest w stanie czytać tekstów autora »Michnikowszczyzny«, bo jego wyobraźnię paraliżuje wyłaniająca się z tych tekstów wizja rubasznego Sarmaty z sumiastymi wąsami umoczonymi w piwie..."
Fakt, zabawna opinia. Nigdy nie ukrywałem, a wręcz to z dumą podkreślam, że na ścianie w stołowym mógłbym sobie powiesić raczej widły, niż karabelę. Jestem inteligentem w drugim pokoleniu (akurat dość, by już nie mieć kompleksów wobec zwiędlizny, która do chwalebnych korzeni ma już tak daleko, że wszystkie soki życiowe dawno wyschły po drodze), ukształtowanym w endeckim paradygmacie myślenia, który stworzył potomek warszawskiego piaskarza nakładając brytyjski polityczny cynizm na nasze odwieczne chłopskie cwaniactwo i ludowy praktycyzm. Przez lata śmiałem podnosić swój publicystyczny cep (akurat ta metafora recenzenta mi się podoba) nie tylko na michnikowszczyznę, ale i na nasze powstania, zwłaszcza Styczniowe, i na wyrosłego w ich kulcie Piłsudskiego, za co mam przechlapane u Łysiaka. Ba, mniejsza o Piłsudskiego i innych, świeć im Panie, dawnych bohaterów. Dziesięć lat temu ściągnąłem na siebie powszechne oburzenie prawicowych elit, bo ośmieliłem się, przy użyciu słowa „polactwo", dogłębnie skrytykować ich przekonanie, iż wystarczy machać narodowym sztandarem i głośno krzyczeć o Bogu i Ojczyźnie, a masy same pójdą na tym, kto w bezlitosnym procesie „integracji prawicy" ostatecznie wykończy wszystkich konkurentów do monopolu na ten sztandar. Przekonywałem, że skończy się to bolesnym laniem, bo narodu u nas tyle, co kot napłakał, naród trzeba dopiero po wojennej eksterminacji i duchowych spustoszeniach „prylu" odtwarzać, jak za czasów młodego Żeromskiego ? i oczywiście uchodziło to w najlepszym razie za ekscentryczne, „korwinowskie" odchylenie faceta od science fiction, a przeważnie za nikczemne znieważanie Narodu Polskiego i Jego Radia. (Macie teraz).
A „jednemu z literaturoznawców" i tak się z tym wszystkim kojarzę z wąsatym szlachciurą, co mu idzie tym łatwiej, że moich tekstów czytać nie może. Nie po to bynajmniej na sprawę zwracam uwagę, żeby go ganić; dopóki nie mogą literaturoznawcy, a mogą normalni czytelnicy, a nie, broń Panie Boże, odwrotnie, uważam to wręcz za swój artystyczny i życiowy sukces. Rzecz jest po prostu charakterystyczna dla wielkiego popierdzielenia wszystkiego ze wszystkim, w jakim znajdują się tzw. elity intelektualne. (Paniczykowie z „Krytyki Politycznej", małpujący za rzucony co i raz grant „gendery" z zachodnich gett uniwersyteckich uważają się za lewicę i fascynują starymi chłopskimi piosenkami o rżnięciu „panów", przerobionymi w rockową aranżację ? jak stanisławowskie salony Laurą i Filonem oraz ich umownym pasterskim uniwersum; boki zrywać). Dla „elity" nie ma po prostu innych opcji: albo pluderki i peruka, albo kontusz. Jak nie jesteś Oświecony, czyli nasz, to jesteś od nich, czyli ciemny, a jak jesteś ciemny, to jesteś Sarmata, bo to przecież bunt przeciwko sarmackiej ciemnocie z jej liberum veto stworzył polskie Oświecenie i odwieczny salon.
Sarmatyzm kontra Oświecenie ? temat jakoś za mną chodzi od paru tygodni. Najpierw dyskusja Fundacji Republikańskiej o Henryku Rzewuskim, gdzie parę ważnych rzeczy zostało powiedzianych. Potem dyskusja na Zamku Królewskim o Stanisławie Auguście Poniatowskim, gdzie z kolei dominowali jego, więc i Oświecenia, apologeci. A pomiędzy nimi jak raz wlazła mi w ręce nowa książka Przemysława Czaplińskiego „Resztki Nowoczesności", w której (na razie tylko przejrzałem) spór Sarmatyzmu z Oświeceniem wydaje się kluczem, dobieranym przez autora do współczesności w kulturze. Ciekawie się to zapowiada, pod warunkiem, że autor jakoś przytomnie jedno i drugie zdefiniuje ? otwarcie rozważań cytatem z Jedlickiego tego nie obiecuje, bo opozycja między „dotrzymywaniem kroku postępowi europejskiemu" a narodowością jako „nienaruszalnym rezerwatem kultury i układów społecznych" to czyste ideolo michnikowszczyzny. No, proszę mi w takim paradygmacie zinterpretować spór pseudoklasyków z romantykami. Wyjdzie jak w pysk, że Koźmian ? Sarmata, a Mickiewicz – liberał. Funta kłaków...
Dobrze, nie będę się pastwił na razie, zrobię to, jak doczytam do końca. Chciałem tylko rzec, że jak Norwidowi z jednoaktówki Hemara „trzy mi się naraz w jedno zbiegły znaki", czego, będąc człowiekiem zabobonnym (jak to wieśniacy) zlekceważyć nie mogę. Problem w tym, że interpretowanie dwustu lat sporu o Polskę jako sporu Sarmacji z Cudzoziemszczyzną na pewnym podstawowym poziomie (swojszczyzna przeciwko oikofobii) sprawdza się świetnie, ale w głębszym pojęciu prowadzi w pułapkę. Bo uznać go tak po prostu za spór Nowoczesności z Tradycją oznacza wsiąść na karuzelę względności; co dla jednej epoki nowoczesne, dla innej ? obskurantyzm. I oświecenie właściwie już od pierwszego pokolenia sporu, od Legionów Dąbrowskiego, okazuje się popadać w zaściankowość, a Sarmatyzm się oświeca. A potem – nazad. Można z tego zrobić niezłą jazdę przez dwieście lat naszej najnowszej historii, jeśli się znajdzie, za co by tu dla bezpieczeństwa złapać. Właśnie szukam.