Na wstępie zastrzeżenie - nie odczuwam w sobie ani grama współczucia dla szefów parabanku Amber Gold. Co więcej - uważam, że twórcy piramid finansowych, które przecież z reguły powodują nieszczęście ubogich ludzi, tracących oszczędności życia, powinni być surowo karani. Polskie prawo powinno stwarzać szersze niż dotąd możliwości kontroli tego typu inicjatyw, a w wypadku negatywnego wyniku takiej kontroli - przerywania ich działalności.
A jednak cała ta sprawa, a raczej sposób jej rozwiązania, wzbudza we mnie wątpliwości, zaprawione w dodatku nutą niepokoju.
Za zasłoniętymi firankami
Działalność Amber Gold - powtórzmy raz jeszcze, niewzbudzająca zaufania - została bowiem przerwana nie na skutek oficjalnej decyzji jakiegoś organu państwa opartej na jasnym zapisie prawa podpisanej przez konkretnego urzędnika czy polityka albo podjętej w drodze uchwały. Gdańską spółkę zniszczyło, jak wszystko na to wskazuje, nieformalne czy też ocierające się o nieformalność działanie kilku instytucji. Działanie, które nastąpiło po dłuższym okresie pasywności tych instytucji. Kiedy dowiaduję się o czymś takim, w głowie zapala mi się ostrzegawcze światełko.
Czy kilku panów podejmujących decyzje w zaciszu swoich gabinetów jest na pewno impregnowanych na pokusy? Czy nie mają swoich sympatii politycznych?
A kiedy dowiaduję się, że wszystkie polskie banki, w których Amber Gold miał konta, wypowiedziały tej firmie umowy, a te, w których przedsiębiorstwo to usiłowało rachunek założyć, odmówiły mu tego (na skutek listu Komisji Nadzoru Finansowego do banków, by we współpracy z podmiotami z listy ostrzeżeń publicznych, na której znalazł się Amber Gold, „brały pod uwagę poziom ponoszonego ryzyka reputacji"), światełko zaczyna migać na czerwono. Bo sytuacja, w której kilku panów może w dyskrecjonalnym trybie, za zasłoniętymi firankami podjąć decyzje, których efektem jest upadek legalnego przecież biznesu jest po prostu sytuacją niebezpieczną.