Groteskowy z pozoru spór między władzami miasta Gdańska a związkowcami z NSZZ „Solidarność" o przywrócenia PRL-owskiego napisu ku czci Lenina na stoczniowej bramie narasta. Ostatnim jego akcentem była wizyta policji w gdańskiej siedzibie związku z prokuratorskim nakazem wydania „leninowskich liter", które liderzy „Solidarności" odspawali 29 sierpnia z bramy i zabrali do biura.
Stróże prawa mieli dokonać rewizji, na wypadek gdyby dowód w sprawie nie został znaleziony. Zaprowadzeni do Sali BHP, gdzie przechowywano litery, zdjęli z nich odciski palców. I choć wszystko odbyło się w spokojnej atmosferze, można się spodziewać, że za demontaż „Lenina" ktoś będzie pociągnięty do odpowiedzialności.
Policja odzyskała litery. Ale związkowcy zapowiedzieli, że jeśli kolejny raz zobaczą nazwisko wodza bolszewizmu na historycznej bramie, to znów je zdejmą. Tym razem jednak potną je na kawałki, oddadzą na złom, a uzyskane w ten sposób pieniądze przekażą na cele charytatywne. Prezydent Gdańska zagrzmiał, że to wandalizm, czyn przestępczy i napisał do marszałek Sejmu Ewy Kopacz list ze skargą na posłów uczestniczących w zdejmowaniu liter.
Skąd ta zaciekłość? Ano stąd, że bardziej niż o rzekome chuligaństwo chodzi o wojnę Platformy z NSZZ „Solidarność", a w dalszym planie o chęć przejęcia przez PO tradycji Sierpnia 1980.
Pomorskie księstwo PO
Cała sprawa jak w soczewce skupia specyfikę Gdańska. Najsilniejszą siłą polityczną jest tam Platforma Obywatelska, która poprzez prezydenta Pawła Adamowicza rządzi nieprzerwanie od 1998 roku. Od 2005 roku, gdy zaczął się konflikt na linii PO-PiS, gdańska Platforma uznała NSZZ „Solidarność" za polityczne wojsko Jarosława Kaczyńskiego i zaczęła kreować wizerunek związkowców jako siły awanturniczej. Nałożył się na to strategiczny sojusz PO z Lechem Wałęsą. Historyczny przywódca „Solidarności" gromił Kaczyńskich i zachęcał do popierania PO, a Donald Tusk zaczął traktować Wałęsę jako jedynego właściciela solidarnościowej tradycji.