Uff, mamy już szczęśliwie wyniki kontroli, jaką w opolskiej policji przeprowadził resort spraw wewnętrznych. W komunikacie poinformowano: „Z ustaleń zespołu kontrolnego MSW wynika, że funkcjonariusze wykonujący zarządzenie sądu w sprawie zatrzymania matki dwójki dzieci w celu odbycia kary pozbawienia wolności działali zgodnie z obowiązującymi przepisami. Funkcjonariusze ci nie złamali obowiązujących procedur, a w trakcie wykonywania swoich czynności szukali sposobów i rozwiązań, które umożliwiłyby kobiecie uregulowanie zaległości, a w konsekwencji pozostawienie dzieci w domu pod opieką matki”.
Bla, bla, bla...
Idę o zakład, że podobne wyniki przyniesie kontrola, jaką Ministerstwo Sprawiedliwości zarządziło w opolskim sądzie. Także okaże się, że wszystko pod względem prawnym było w jak najlepszym porządku. A skoro tak, to właściwie nie ma o czym mówić. Pan premier odfajkuje sprawę jako załatwioną, bo przecież obiecał, że będzie wyjaśniona, no i wyjaśniona jest: nikt nie złamał prawa. Poza tym we wnioskach pokontrolnych są zalecenia, żeby wdrożyć procedury, może zmodyfikować, przemyśleć, przeanalizować, bla, bla, bla.
Wszystko to stoi na głowie, spróbujmy zatem przywrócić sprawie samotnej matki dwojga dzieci z Opola właściwe położenie. Zacznijmy od tego, że pani Joanna, winna urzędowi skarbowemu około 2500 złotych, miała wielkie szczęście, że jej nieszczęściem zainteresowały się media i że stało się to w momencie, gdy rządowi zaczęły spadać notowania. Tylko dlatego premier postanowił osobiście zainteresować się sprawą (co samo w sobie jest już aberracją, bo szef rządu nie jest od tego, żeby interweniować w pojedynczych wypadkach) i tylko dlatego nie skończyła się ona tak, jak zapewne kończy się 99 procent podobnych spraw – czyli niczym, poza nieszczęściem osoby ściganej, rzecz jasna. Dlatego trzeba ten przypadek potraktować jako wycinek znacznie większej całości.
Najpierw trzeba się zatrzymać przy pytaniu, skąd w ogóle wzięła się należność, jaką matka z Opola miała do zapłacenia. Nie był to „dług”, jak uparcie powtarzały bezmyślne media, ale kara, jaką wymierzył jej urząd skarbowy za niewystawienie faktury w prowadzonej przez kobietę kiedyś kwiaciarni. I już tutaj powinniśmy się zatrzymać. Zaciętość, z jaką urzędy skarbowe ścigają osoby, które potencjalnie – potencjalnie, bo niewystawienie paragonu fiskalnego nie oznacza od razu niezapłacenia podatku – narażają państwo na utratę kilku złotych, jest zadziwiająca.
Proszę sobie przypomnieć historię sprzed paru lat w Łodzi, gdzie pani prowadząca punkt ksero nieopatrznie odbiła utajnionemu pracownikowi kontroli skarbowej jedną kartkę bez paragonu. Stanęła za to przed sądem, a samo postępowanie kosztowało kilka tysięcy razy więcej niż głupie kilkadziesiąt groszy, które wchodziły w grę. Jak jednak nie od dziś wiadomo, polskie państwo nie zna pojęcia racjonalnych proporcji między ściganiem drobnego wykroczenia a kosztami tego działania i jest w stanie wyrzucić tysiące złotych na dopadnięcie osoby winnej złotówkę.