Rosja – ostatnia nadzieja eurosceptyków

Prawicowi eurosceptycy z Europy Środkowej powinni się raczej podjąć zadania reanimacji – leżącego u źródeł Unii – karolińsko-nadreńskiego dziedzictwa, niż szukać sojusznika na Wschodzie – twierdzi publicysta „Rzeczpospolitej”.

Publikacja: 28.03.2013 19:13

Minęły już czasy, kiedy Unia Europejska mogła uchodzić w Polsce za cichego sojusznika Rosji przeciwko Wujowi Samowi. A przecież na początku ubiegłej dekady przekonanie o takich właśnie geopolitycznych zależnościach pojawiało się na szeroko pojętej polskiej prawicy niemal jako dogmat.

Przyczyniała się do tego propaganda zachodnioeuropejskich eurofobów, lubujących się porównywać UE do ZSRR. Jednym z nich jest Władimir Bukowski. To nie tylko znakomity rosyjski pisarz, który w epoce sowieckiej zasłynął tym, że stawiał bohatersko czoła reżimowi totalitarnemu. W roku 1976 wyemigrował na Zachód. Uzyskał obywatelstwo brytyjskie i jest od wielu lat działaczem Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (na jej czele stoi barwny eurodeputowany Nigel Farage), postulującej wystąpienie Wielkiej Brytanii z Unii, która – jak twierdzi znany dysydent – staje się coraz bardziej totalitarną strukturą.

Bukowski powołuje się w swoich tezach na opublikowaną w roku 1990 książkę amerykańskiego socjologa pochodzenia serbskiego Bogdana Denitcha „The End of the Cold War”. Autor dowodził w niej, iż upadek realnego socjalizmu uruchomił procesy zbliżenia sowieckiego establishmentu z elitami unijnymi o rodowodzie socjaldemokratycznym. Wspólnym wrogiem Kremla i zachodnioeuropejskiej lewicy miał być w tym kontekście „dziki kapitalizm” na modłę amerykańską.

„Amerykanie” kontra „Europejczycy”

Z pewnością u progu referendów akcesyjnych w krajach postkomunistycznych można było taką wizją skutecznie Polakom obrzydzać UE i zachęcać ich do tego, żeby sprzeciwili się wejściu Polski do Unii. Nie przyniosło to jednak rezultatu.

Warto też zaznaczyć, że w Polsce obok antysystemowej eurofobii występował mainstreamowy umiarkowany eurosceptycyzm. Był on obecny wśród czołowych polityków Platformy Obywatelskiej oraz PiS. To przypadek Jana Rokity czy Jarosława Kaczyńskiego. Owszem, uważali oni wejście Polski do UE za fakt pozytywny. Ale kiedy przyszło co do czego, mocno wyrażali swój sprzeciw wobec projektu przyszłego, dowodzonego przez tandem francusko-niemiecki, kontynentalnego supermocarstwa, w ramach którego nasze państwo straciłoby na znaczeniu.

Kiedy w roku 2003 wybuchła wojna w Iraku, zbiegła się z polemikami na temat prac nad traktatem ustanawiającym konstytucję dla Europy – odrzuconym skądinąd dwa lata później w referendach przez Francuzów i Holendrów. Wyodrębniły się wtedy w Polsce dwa stronnictwa: „amerykańskie” i „europejskie”.

Pierwsze z nich opowiadało się za budową układu jednobiegunowego – Ameryka miała być żandarmem świata, który gwarantuje państwom narodowym ich suwerenność. W tej wizji federalizacja Unii jawiła się jako narzędzie groźnej francusko-niemieckiej dominacji w Europie. Zwłaszcza że w sprawie irackiej Paryż i Berlin zdystansowały się wobec Waszyngtonu, a więc ich kurs wydawał się na rękę wrogom USA. Do tego dochodziło oskarżanie Unii – utożsamianej z francusko-niemieckim tandemem – o tchórzliwe unikanie udziału w globalnych konfliktach zbrojnych. Odczytywano to jako pobłażliwość wobec zachowań „państw zbójeckich”, do których obsługujący ideologicznie wówczas Biały Dom neokonserwatyści zaliczali również Rosję.

Z kolei drugie stronnictwo – „europejskie” – postulowało budowę układu wielobiegunowego zgodnie z założeniem, że światowe bezpieczeństwo jest możliwe wtedy, gdy nie ma żadnego monopolisty w skali planety, a Ameryka zajmuje pozycję równorzędną wobec pozycji zajmowanych przez UE, Rosję czy Chiny. Warto zwrócić uwagę na to, że w tym przypadku Unia traktowana była jako potęga równoważąca siłę USA, skazana tym samym na sojusz właśnie z takimi państwami jak Rosja.

Znamienne, że stronnictwo „amerykańskie” obejmowało nie tylko prawicę, lecz przytłaczającą większość mainstreamu, także postkomunistów. Kiedy zaczęły się przygotowania do akcji zbrojnej w Iraku, Leszek Miller, będąc premierem, nie zawahał się okazać lojalności Waszyngtonowi i tym samym narazić się Paryżowi i Berlinowi. Jednocześnie polityk ten twardo walczył przeciwko francusko-niemieckiemu modelowi Unii. Natomiast stronnictwo „europejskie” składało się raczej ze środowisk spoza realnej polityki (jak „Krytyka Polityczna”), które próbowały przekonać do swoich racji rywalizującego z Millerem o wpływy w obozie postkomunistycznym urzędującego wtedy prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.

Koniec snu ideologów

Oba stronnictwa zaczęły tracić rację bytu w okolicach roku 2008, gdy nastąpiła zmiana gospodarza w Białym Domu, a do Europy dotarł kryzys gospodarczy. Barack Obama przestał się interesować Starym Kontynentem (a może zaczął prowadzić otwarcie politykę, którą skrycie prowadziła wcześniej republikańska administracja George’a W. Busha). Jeśli miewa jakieś zadrażnienia w stosunkach z Kremlem, to poza Europą (głównie na Bliskim Wschodzie). Wyrazem tej polityki prezydenta USA była rezygnacja w roku 2009 z budowy systemu tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach.

Stronnictwo „amerykańskie” straciło zatem punkt oparcia w Waszyngtonie, a „europejskiemu” zniknął wróg zza oceanu. Ci, którzy hołdowali rozmaitym ideologicznym wizjom służącym wytyczaniu fałszywych podziałów, musieli się obudzić. Wróciła rzeczywistość.

Kłopoty gospodarcze UE stały się czynnikiem sprzyjającym tendencjom dezintegracyjnym w jej łonie. Do tego doszły problemy tożsamościowe Wspólnoty. Mimo przyjęcia traktatu lizbońskiego Unia straciła pomysł na samą siebie. Sytuacja w takich krajach, jak Grecja, Włochy, Hiszpania, Cypr obnażyła brutalne konsekwencje wprowadzenia w większości krajów UE wspólnej waluty. Euro nie zlikwidowało kontrastów ekonomicznych między południem Starego Kontynentu a Niemcami. Forsowana przez Berlin koncepcja federalizacji Unii – stawiająca twarde warunki finansowe maruderom strefy euro – postrzegana jest na południu Europy jako ukryty niemiecki nacjonalizm.

Słoń w składzie porcelany?

UE nie stoi już zatem wobec jałowych pytań o to, czy świat ma być jednobiegunowy czy wielobiegunowy, czy trzymać z Ameryką czy z Rosją. A Moskwa pokazuje swoje prawdziwe nastawienie wobec Brukseli. Warto tu nawiązać do opublikowanej tydzień temu rozmowy, jaką „Rzeczpospolita” (22 marca 2013) i kilka innych europejskich gazet przeprowadziło z premierem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem. Polityk ten okazał w tej rozmowie arogancki stosunek do Unii. Jego zdaniem plan ratunkowy dla Cypru – zakładający opodatkowanie w tamtejszych bankach depozytów powyżej 100 tys. euro – świadczy o tym, że władze unijne „działają jak słoń w składzie porcelany”.

Miedwiediew używa argumentów charakterystycznych dla eurofobicznej retoryki, w ramach której suwerenność państw narodowych i wolny rynek to świętości. Prawicowym eurofobom powinno się podobać jeszcze coś – wskazywanie sowieckiego doświadczenia historycznego, czyli grabieży majątków prywatnych, jako negatywnego przykładu. Tyle że szef rosyjskiego rządu staje wyłącznie w obronie swoich zamożnych rodaków. Nie jest żadną tajemnicą, że raj podatkowy na Cyprze był finansowym eldorado dla krezusów z Rosji i Ukrainy. To w imieniu tych ludzi wypowiada się Miedwiediew, kiedy udaje neoliberała zatroskanego o ochronę własności prywatnej na wyspie Artemidy.

Nie ma tu żadnych wzniosłych idei, ale cyniczna obrona kont bankowych rosyjskich oligarchów. Przy okazji Miedwiediew pogardliwie wyraża się o polityce Niemiec, których udział w ratowaniu cypryjskiej gospodarki jest kluczowy. Berlin okazuje się więc tylko doraźnym sojusznikiem Moskwy. Wspólne niemiecko-rosyjskie projekty – jak gazociąg północny – jeszcze o niczym nie przesądzają.

Niestety, sprzeczność interesów państw członkowskich UE powoduje, że bardzo trudno osiągnąć porozumienie w tym, co je łączy. Eurosceptycyzm zaczyna być odruchem polityków i społeczeństw mających poczucie, że Bruksela ich krajom narzuca różne rozwiązania, za którymi stoi poprawność polityczna oraz interesy najbogatszych członków Unii, znaczących międzynarodowych instytucji, wielkich koncernów. Do eurosceptycyzmu zachęcają tacy przywódcy państw, jak David Cameron. Brytyjski premier wyraził gotowość – jeśli taka będzie wola obywateli jego państwa – opuszczenia UE przez Wielką Brytanię.

Eurosceptyczni politycy w krajach postkomunistycznych stają jednak wobec dramatycznego dylematu: jeśli nie Unia, to kto? Vaclav Klaus i Viktor Orbán nie wahają się zerkać w kierunku wschodnim. Były prezydent Czech, kiedy piastował swój urząd, stawiał na współpracę z Rosją w strategicznych dziedzinach gospodarki. Chociażby podkreślał atuty rosyjsko-czeskiego konsorcjum Atomstrojexport i Skoda JS, tym samym dyskretnie je faworyzując w przetargu na rozbudowę elektrowni jądrowej w Temelinie.

Warto dodać, że krytykującą ideologię „globalnego ocieplenia” książkę Klausa „Błękitna planeta w zielonych okowach” sponsorował częściowo – według praskich mediów – rosyjski koncern Łukoil. Przypomnijmy także, iż kiedy w roku 2008 Rosja zaatakowała Gruzję, polityk ten – w odróżnieniu od Lecha Kaczyńskiego czy Wiktora Juszczenki – odpowiedzialnością za konflikt obarczył obie strony, co mogło być odebrane jako ukłon w stronę Moskwy.

A Orbán? Rok temu za słuszne uznał decyzje węgierskiego koncernu Mol o wycofaniu się ze wspieranego przez UE projektu gazociągu Nabucco i nawiązaniu współpracy ze spółką South Stream, której jednym z udziałowców jest Gazprom (chodzi o budowę gazociągu południowego). Natomiast podczas niedawnej roboczej wizyty w Moskwie premier Węgier dał do zrozumienia, że Rosja byłaby naturalnym partnerem jego kraju przy rozbudowie elektrowni atomowej w Paks.

Rosja wabi też prawicowych eurosceptyków obowiązującym w niej 13-procentowym podatkiem liniowym.

Kodeks korporacji KGB

Ale nie tylko kwestie ekonomiczne są istotnym czynnikiem w tej sprawie. Rosyjski establishment polityczny optuje gremialnie za konserwatyzmem kulturowym. Związany z Kremlem politolog Siergiej Markow twierdzi, iż o ile na Zachodzie jest demokracja liberalna, o tyle w Rosji mamy do czynienia z demokracją majorytarną. Jak wyjaśnia on, ta druga polega na tym, że to ekstrawaganckie mniejszości muszą respektować moralność publiczną, za którą stoi większość, a nie odwrotnie.
Czy jednak uwięzienie skandalistek z zespołu Pussy Riot i zakaz propagandy homoseksualnej to wystarczające argumenty za tym, żeby odwrócić się od Unii w stronę Rosji?

Rządząca tym krajem korporacja KGB (służba nie istnieje, ale powiązania zostały) kieruje się innym kodeksem niż ten, na który składają się tradycyjne wartości. Tamtejsi oligarchowie nie myślą zaś o dobru swojej ojczyzny. Zamiast inwestować w modernizację Rosji, wolą pomnażać własne fortuny w rajach podatkowych. Dorzućmy do tego jeszcze zeszłoroczny news o konsekwencjach zacieśnienia współpracy czesko-rosyjskiej. W raporcie czeskiej Informacyjnej Służby Bezpieczeństwa (BIS) za rok 2011 można przeczytać, że wspomniany już przetarg na rozbudowę elektrowni w Temelinie stał się przedmiotem zainteresowań wywiadu rosyjskiego.

Może warto zatem, żeby prawicowi eurosceptycy z Europy Środkowej raczej podjęli się zadania reanimacji, leżącego u źródeł Unii, karolińsko-nadreńskiego dziedzictwa, niż szukali sojusznika na Wschodzie, czyli tam, gdzie go nie znajdą? Bo jak nie oni, to kto?

Minęły już czasy, kiedy Unia Europejska mogła uchodzić w Polsce za cichego sojusznika Rosji przeciwko Wujowi Samowi. A przecież na początku ubiegłej dekady przekonanie o takich właśnie geopolitycznych zależnościach pojawiało się na szeroko pojętej polskiej prawicy niemal jako dogmat.

Przyczyniała się do tego propaganda zachodnioeuropejskich eurofobów, lubujących się porównywać UE do ZSRR. Jednym z nich jest Władimir Bukowski. To nie tylko znakomity rosyjski pisarz, który w epoce sowieckiej zasłynął tym, że stawiał bohatersko czoła reżimowi totalitarnemu. W roku 1976 wyemigrował na Zachód. Uzyskał obywatelstwo brytyjskie i jest od wielu lat działaczem Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (na jej czele stoi barwny eurodeputowany Nigel Farage), postulującej wystąpienie Wielkiej Brytanii z Unii, która – jak twierdzi znany dysydent – staje się coraz bardziej totalitarną strukturą.

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?