Wnioski obywatelskie o referenda w Elblągu i w Warszawie zwróciły uwagę mediów i polityków na dotychczas praktycznie martwe mechanizmy demokracji bezpośredniej. Do ich nieskuteczności rękę przyłożyli sami politycy, ustanawiając trudne do spełnienia wymagania formalne. A gdy te z rzadka udało się zrealizować, po prostu wyrzucali inicjatywy obywatelskie do kosza.
Traktowane niepoważnie
Jak obliczył Instytut Spraw Obywatelskich z Łodzi, prowadzący kampanię Obywatele Decydują, w okresie obowiązywania ustawy o wykonywaniu przez obywateli inicjatywy ustawodawczej powstało 116 komitetów, pod których wnioskami podpisało się blisko 5 milionów obywateli. Żaden z nich, z wyjątkiem „sponsorowanych” przez partię parlamentarną, nie doczekał się poważnego potraktowania.
Dobrym rozwiązaniem byłoby ustalenie trzech stałych dat w ciągu roku dla całego kraju na przeprowadzanie różnych referendów, na przykład w ostatnie niedziele września, stycznia i maja
Dopiero mniej obostrzone formalnymi wymaganiami referenda lokalne w sprawie odwołania prezydentów miast przywróciły głos obywatelom. Także przyłączenie się do akcji na rzecz referendów tak znaczącego społecznie podmiotu, jakim jest NSZZ „Solidarność” z jej liderem rozsierdzonym zignorowaniem blisko 2 milionów podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie wieku emerytalnego, nadało wigoru kampanii.
Dyskusja o referendach wpisała się w aktualne spory polityczne, przez co polemiści opisują ten problem wyłącznie w barwach czarnych lub białych. Z jednej strony przeciwko demokracji bezpośredniej używane są argumenty z arsenału XIX-wiecznych monarchii – przeciw demokracji jako takiej. Z drugiej strony entuzjazm dla referendów – żywiony przez niektórych przeciwników Platformy Obywatelskiej, która w pierwszej kolejności ponosi w ich wyniku porażki – przełożony na ustawodawstwo mógłby doprowadzić do patologii kompromitujących demokrację bezpośrednią, tak jak liberum veto – źrenica demokracji szlacheckiej – doprowadziło do jej dysfunkcjonalności.