Widmo krąży po NATO. Widmo izolacjonizmu. Nie amerykańskiego, ale polskiego. No, może trochę przesadzam, bo nie jest tak, że to spędza sen z powiek wielu natowskim politykom i generałom. Coś jednak jest na rzeczy, bo z ich ust dość często padają pytania, jak to w końcu jest z obwieszczaną ostatnio zmianą polskiej polityki bezpieczeństwa, i o co w tej zmianie chodzi.
Rozczarowanie Ameryki
Do interwencji w Libii polskie stanowisko wobec akcji podejmowanych przez NATO było całkowicie jednoznaczne. Więcej – Polska zaangażowała się przecież w polityczne i wojskowe wsparcie działań montowanej przez USA akcji w Iraku w 2003 r., choć nie miała ona sankcji Sojuszu, co więcej – pomimo nacisków ze strony tak ważnych krajów jak Niemcy, a przede wszystkim Francja, która to ustami swego prezydenta zgłaszała pretensje, że „nie siedzieliśmy cicho". Wszystkimi naszymi zaangażowaniami potwierdzaliśmy składane w czasie zabiegów o członkostwo w NATO zapewnienia, kierowane głównie do Stanów Zjednoczonych, ale przecież nie wyłącznie, że nie jesteśmy i nie będziemy sojusznikami jedynie „na dobra pogodę".
Zwieńczeniem tej naszej polityki solidnego i przewidywalnego sojusznika było nasze zaangażowanie w Afganistanie zadeklarowane – co warto przypomnieć – na fali głębokiego poczucia solidarności z napadniętymi przez al Kaidę Stanami Zjednoczonymi i w efekcie z przywołaniem przez NATO gwarancji bezpieczeństwa zawartych w słynnym artykule V traktatu waszyngtońskiego.
W przypadku Libii nasza reakcja na propozycję militarnego zaangażowania się NATO w wyegzekwowanie zakazu używania lotnictwa przez reżim Kadafiego była jednak całkiem odmienna.
A mówiąc ściślej, odczytana została jako całkiem odmienna. I były po temu stosunkowo niezłe powody.