Tak, wiem, że mój serdeczny druh Filip Memches (odsyłam do jego tekstu w Plusie Minusie) uzna, że to propaganda sukcesu. Mam też świadomość, że tylko nieliczni – z tych, którzy większej liczby dzieci nie doświadczyli – mi uwierzą, ale mimo to dokładnie tak uważam. Owszem, wiem, że wielodzietność to także wyrzeczenia, rezygnacja czy – by posłużyć się określeniem samego Filipa – umieranie. Tyle że wszystkie te „negatywy" prowadzą do życia, zmartwychwstania.
Owszem, człowiek miewa dość, szczególnie gdy o 5 rano w niedzielę słyszy entuzjastyczny głos, że to już ranek i że spać nie należy, bo jest jasno, a gdy próbuje usnąć, zostaje wytargany za nos; wścieka się, gdy długo planowany urlop bierze w łeb, bo nagle cała piątka na dwa dni przed wyjazdem zapada na ospę, i dostaje białej gorączki, gdy spogląda na stan konta po opłaceniu wszystkich rachunków. Nie jest też łatwo, gdy nagle nastolatka dostaje megafocha, a jej młodsi bracia histeryzują z bliżej nieokreślonego powodu. Wtedy rzeczywiście człowiek zadaje sobie pytanie: po co ci to było?
Ale potem przychodzi przecież moment, gdy – po wieczornym usypianiu – dom cichnie, człowiek ma czas dla siebie i dla żony. I trzeba powiedzieć, że po dniu spędzonym na bieganiu, zabawach, rozwiązywaniu kolejnych konfliktów ta godzina wieczorem jest pełnią szczęścia, jak satori i zen jednocześnie. Nie inaczej jest, gdy najstarsza córka po wielogodzinnych fochach przytuli się, wyznając „Kocham cię, tato", albo gdy otrzyma nagrodę w jakimś wymarzonym konkursie. Ojciec puchnie wtedy z dumy. Niezwykły jest także moment, gdy po wzięciu najmłodszej na ręce, nagle na mnie i moich kolanach, ramionach, łokciach i brzuchu znajdują się wszystkie dzieci, które domagają się przytulania. Kto nigdy nie doświadczył takiego „przywalenia miłością", ten nie wie, czym jest ojcowskie spełnienie.
Listę takich zmartwychwstań ku życiu można ciągnąć jeszcze długo. Większości z nich doświadczają zresztą (tak jak i zmartwień czy problemów) rodzice jednego czy dwójki dzieci. Tyle że u wielodzietnych tego szczęścia jest wielokrotnie więcej, i to nie tylko dlatego, że jest więcej dzieci, ale też dlatego, że między nimi a nami jest więcej relacji, okazji do przebaczania i radości i wreszcie świąt (biorąc pod uwagę liczbę urodzin, imienin i pierwszych komunii – nagle się okazuje, że wciąż trzeba coś świętować). A że w dużych rodzinach zawsze ważniejsze jest być niż mieć, to i życie nabiera smaku. Smaku spełnienia i szczęścia, których nie ma bez umierania dla innych.
Autor jest filozofem, ?redaktorem portalu Fronda.pl