Reklama

„To byli i są nasi chłopcy”. Widzieliśmy wystawę w Muzeum Gdańska

Ekspozycja jest uzupełnieniem wątku, który pojawił się w polsko-niemieckim podręczniku historii, dopuszczonym do użytku szkolnego. Ma też oddziaływanie kulturowe, związane z budowaniem tożsamości wokół historii lokalnej społeczności pogranicza.

Publikacja: 21.07.2025 04:04

Wystawa "Nasi chłopcy" w Muzeum Gdańska

Wystawa "Nasi chłopcy" w Muzeum Gdańska

Foto: PAP/Adam Warżawa

Tytuł wystawy w Muzeum Gdańska „Nasi chłopcy” nie jest przypadkowy. Autorzy nawiązali do frazy „Ons Jongen”, którą Luksemburczycy – wcielani przymusowo do Wehrmachtu w czasie wojny – nazywali swoich bliskich wysyłanych na front. „Dla wielu rodzin z Pomorza sytuacja była podobna. Wpis na volkslistę nie był wyborem ideologicznym, lecz formą przetrwania” – uważają przedstawiciele Muzeum Gdańska. „Byli to ludzie stąd, a więc »nasi chłopcy«. Ich rodziny żyją tu – na Pomorzu – dziś” – napisali.

Jasno odcięli się od zarzutów – promocji nazizmu „oraz jakiejkolwiek ideologii godzącej w wolność i prawa człowieka”. Wyjaśnili: „Wystawa nie ma na celu propagowania ideologii hitlerowskiej ani jakiegokolwiek usprawiedliwiania lub negowania zbrodni armii niemieckiej w trakcie II wojny światowej”.

Wystawa „Nasi Chłopcy” w Gdańsku. Jak zniemczano Pomorzan

Kuratorzy przypominają, że „jednym z najważniejszych zadań Niemiec stało się zintegrowanie tego obszaru z Rzeszą poprzez germanizację obywateli polskich lub usunięcie z niego grup nienadających się do zniemczenia”.

To zatem wystawa o historii represji i terroru, o zbrodni pomorskiej i obozie w Sztutowie, gdzie już we wrześniu 1939 r. trafiali miejscowi, ale w kolejnych latach można było tam zostać wysłanym – na co wskazuje historia Stanisława Mullera – za odmowę przyjęcia niemieckiego obywatelstwa.

Czytaj więcej

Estera Flieger: „Nasi chłopcy”, nasza prowokacja, nasza histeria
Reklama
Reklama

Mieszkańcy innych regionów Polski – poza Śląskiem i Wielkopolską, niewiele wiedzą na temat volkslisty. „Przez pierwszy rok proces przyznawania obywatelstwa Rzeszy był dobrowolny i nie cieszył się dużą popularnością” – wskazują autorzy ekspozycji. Ale potem był przymus.

Nikt nie ma wątpliwości, że wprowadzenie Deutsche Volksliste  służyło szybkiej germanizacji. Mieszkańców podzielono na cztery grupy. Do pierwszej zaliczono osoby o narodowości niemieckiej, aktywne politycznie. Na drugą wpisywano osoby przyznające się do niemieckiej narodowości, zachowujące język i kulturę niemiecką, ale politycznie bierne. Osoby z pierwszej i drugiej uznawano za pełnoprawnych obywateli III Rzeszy. Trzecia grupa obejmowała głównie autochtonów (np. Kaszubów), uważanych za częściowo spolonizowanych. Czwarta – osoby narodowości polskiej, uznane za „rasowo wartościowe”, działające na rzecz III Rzeszy. Odmowa podpisania Volkslisty mogła być uznana za akt „zdrady”. W 1942 r. Himmler wydał rozporządzenie, że osoby, które nie przyjmowały obywatelstwa Rzeszy stawały się wrogami tego państwa. Ale postawy ludzi były różnie motywowane, wynikały także z prób przystosowania się lub po prostu potrzeby znalezienia pracy. Na wystawie jest wniosek Stanisława Szuca o zmianę grupy z czwartej na trzecią, aby mieć lepsze warunki przeżycia „i wsparcia rodziny w trudnym czasie”. W konsekwencji milion osób z okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie wpisano na listę, a prawie 85 proc. otrzymało trzecią grupę.

Czy nie przynosi to niejako skojarzenie ze zjawiskiem, które dzisiaj widzimy na okupowanych przez Rosjan terenach Ukrainy? – zapytała mnie siedemdziesięciolatka, która z tej wystawy dowiedziała się, że jej kuzyn był w Wehrmachcie, a potem wstąpił do armii Andersa. – Dlatego że zdezerterował, został bohaterem, jest pochowany w alei zasłużonych na cmentarzu Srebrzysko – powiedziała.

Nasi chłopcy w niemieckich mundurach

Masowe wcielenia do wojska były konsekwencją tego prawa – szczególnie od lutego 1942 r. „Gdy wyjeżdżali z rodzinnych miejscowości, towarzyszył im strach, przygnębienie, ale nierzadko też ekscytacja wywołana nowym doświadczeniem i możliwością zobaczenia nieznanych dotąd stron” – czytamy na wystawie.

Czytaj więcej

Mariusz Cieślik: Chłopcy z wystawy „Nasi chłopcy” wcale nie są naszymi chłopcami

I właśnie takie można odnieść wrażenie, patrząc na zdjęcia uśmiechniętych chłopców w niemieckich mundurach, z rodzinami w czasie urlopu. „Wehrmacht oczekiwał od dowódców, aby żołnierze przypisani do trzeciej niemieckiej listy narodowościowej nie byli dyskryminowani, licząc, że w ten sposób zostanie wzmocniona ich więź z kolegami a tym samym wzrośnie ich wartość bojowa” – uważają autorzy. Jakby zapominając o szykanach organizowanych wobec tych żołnierzy w jednostkach wojskowych. Zdaniem kuratorów „ochotnicy byli zjawiskiem marginalnym na Pomorzu Gdańskim” – to byli głównie „pomorscy Niemcy lub osoby identyfikujące się z narodem niemieckim”. Ten wątek – moim zdaniem – został zmarginalizowany, autorzy prześliznęli się po nim, nie pokazując żadnych danych, czy wyników prowadzonych badań.

Reklama
Reklama

Czy zdanie „Pomorzanie ginęli więc podobnie jak ich niemieccy koledzy” można zinterpretować jako pewną formułę utrzymania balansu wobec wszystkich żołnierzy w niemieckich mundurach?

Mowa jest też o dezercjach do lasu, albo do partyzantki – jak np. Tony'ego Halika, jednego z najbardziej znanych polskich podróżników, który z Wehrmachtu uciekł do francuskiego ruchu oporu, a potem wstąpił do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Ale do końca życia publicznie podawał, że w trakcie wojny ewakuował się do Wielkiej Brytanii, gdzie służył w RAF-ie, a we Francji znalazł się po zestrzeleniu samolotu. Spory wątek poświęcony jest ucieczce do wojsk alianckich lub wstąpieniu do nich dopiero po dostaniu się do niewoli. Autorzy przypominają, że w przypadku złapania groził wyrok śmierci, np. przez zgilotynowanie.

Wiele o skali zjawiska mówi statystyka. Z okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie wcielono do wojska niemieckiego 90 tys. dawnych obywateli polskich, a z Pomorza, Wielkopolski i Śląska w sumie ok. 200 tys.. Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie w maju 1945 r. liczyły ok. 230 tys. żołnierzy, w tym 85 tys. stanowili dezerterzy z Wehrmachtu, dawni obywatele Rzeczpospolitej. Po wojnie w rodzinne strony wróciło kilkadziesiąt tysięcy byłych żołnierzy niemieckiej armii, ale grobami Pomorzan, którzy zginęli w czasie wojny opiekuje się Niemiecki Związek Ludowy Opieki nad Grobami Wojennymi.

Czytaj więcej

Kim naprawdę był Hans Kloss

Można odnieść wrażenie, że autorzy projektu zanadto skupili się na technikaliach, czyli wyposażeniu żołnierza niemieckiego, umundurowaniu, odznaczeniach (przechowywanych przez rodziny do dzisiaj). Na wystawie jest też aparat fotograficzny, który służył do dokumentowania miejsc, gdzie przebywali. Czy zdanie „Pomorzanie ginęli więc podobnie jak ich niemieccy koledzy” można zinterpretować jako pewną formułę utrzymania balansu wobec wszystkich żołnierzy w niemieckich mundurach?

Dziadek z Wehrmachtu

Reprodukcje stron z „Gazety Wyborczej” i „Dziennika Bałtyckiego” o ataku PiS na Donalda Tuska za pomocą „dziadka z Wehrmachtu”, ilustrują najbardziej ohydne, polityczne wykorzystywanie w kampanii wyborczej 2005 r. tego wątku. O tym mówił Jacek Kurski, który wówczas wspierał komitet wyborczy Lecha Kaczyńskiego. Wskazywał, że „dziadek Tuska” rzekomo był ochotnikiem do Wehrmachtu. W rzeczywistości został przymusowo wcielony, a wcześniej przebywał w obozie w Sztutowie. „Dziadek z Wehrmachtu” od tego momentu stało się piętnem, którym oznaczano wielu Kaszubów.

Reklama
Reklama

„Żyjący od wieków na pograniczu mieszkańcy Pomorza, Pomorzanie byli odbierani jako społeczność niepewna, także w kontekście trudnych do zrozumienia, gdy się patrzy z zewnątrz, losów wojennych. (…) W przestrzeni publicznej pamięć o tym masowym zjawisku w miarę upływu czasu wygasła, jak o wstydliwym, niechcianym fakcie z przeszłości”. Czy zatem dzisiaj dzięki tej wystawie następuje swoiste przywrócenie lokalnej pamięci zbiorowej?

„Ponad 80 lat po zakończeniu wojny temat jej specyfiki na Pomorzu pozostaje w przestrzeni publicznej często tematem tabu. Zamiast go przepracować, pogłębić, zrozumieć, wolimy go ukrywać, bać się go i skutecznie o nim zapominać. Wolimy wybierać tylko wątki, które nawiązują do dominującej narracji o wojnie z innych części państwa polskiego. Ciągle chyba za mało wierzymy, że jako Pomorzanie mamy prawo do własnej pamięci i swojej opowieści o przeszłości” – to swoiste credo autorów.

Ciekawy jest fragment wystawy oznaczony tabliczką „Nadzieja”, z którego wynika, że o służbie wojskowej w Wehrmachcie mówi się po wielu latach przemilczania. Taki element pojawił się w podręczniku polsko-niemieckim dla szkół podstawowych „Europa. Nasza historia”, który został dopuszczony do użytku szkolnego w 2024 r. „po czterech latach oczekiwania na zgodę ministerstwa” – przypominają autorzy wystawy. Zatem ekspozycja ma szerszy kontekst, jej celem jest także próbą pokazania tej historii młodym, zainteresowanym przeszłością.

Mieszkańcy innych regionów Polski – poza Śląskiem i Wielkopolską, niewiele wiedzą na temat volkslisty.

Nie ma wątpliwości, że wystawa jest głosem w dyskusji, w jaki sposób kształtuje się tożsamość, która oparta jest przecież na różnych doświadczeniach historii regionalnej, kultury pogranicza. Czy można ją spłaszczać do stwierdzenia, że mamy do czynienia wyłącznie z kolaboracją? A może dla tej społeczności ma podobne oddziaływanie jak ujawnienie prawdy o Jedwabnem? Można się zastanawiać, zastanawiać, czy mówienie o służbie w mundurze niemieckim powoduje rozmywanie odpowiedzialności Niemców za popełnione zbrodnie? Wydaje mi się, że nie.

Reklama
Reklama

Nie bez znaczenia jest warstwa emocjonalna. Na wystawę przyjeżdżają mieszkańcy Pomorza, których bliscy byli przez wiele lat nośnikami jakiejś osobistej tajemnicy. O tym także świadczą wpisy zostawione w sali „Głosy”: „Potrzebna wystawa, szczególnie w dobie polaryzacji, gdzie łatwo jest nam oceniać i przedstawiać skomplikowaną rzeczywistość w czarno-białych barwach”; „To też jest moja historia”; „Pamiętajmy o cenie, którą zapłacili, to byli i są »nasi chłopcy« i mam nadzieję, że będą zawsze”; „Jestem Kaszubką. To nasza historia. Dziękuję za tę wystawę, za odwagę, przeraża mnie, w jaki sposób narracja, historia zostaje wykorzystana w walce politycznej”.

Ale są też głosy przeciwne: „dyr. WNUK do wymiany! Pokłon dla szkopów. To chyba żart. To jest propolska wystawa!!!” (pisownia oryginalna); „Nasi chłopcy? tzn. Czyi? Jeśli chcielibyście państwo upamiętnić ten koszmar, to należałoby podkreślić, że wcielanie do niemieckiej było tragedią dla tych »chłopców«, a nie »ekscytacją«”; „Jesteśmy jeszcze w Polsce czy już w Niemczech”; „Może jeszcze swastykę na ratuszu powiesicie? Herr Tussk”.

Tytuł wystawy w Muzeum Gdańska „Nasi chłopcy” nie jest przypadkowy. Autorzy nawiązali do frazy „Ons Jongen”, którą Luksemburczycy – wcielani przymusowo do Wehrmachtu w czasie wojny – nazywali swoich bliskich wysyłanych na front. „Dla wielu rodzin z Pomorza sytuacja była podobna. Wpis na volkslistę nie był wyborem ideologicznym, lecz formą przetrwania” – uważają przedstawiciele Muzeum Gdańska. „Byli to ludzie stąd, a więc »nasi chłopcy«. Ich rodziny żyją tu – na Pomorzu – dziś” – napisali.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: „Nasi chłopcy”, nasza prowokacja, nasza histeria
Kraj
Urzędnicy aresztowali buławę hetmana Branickiego. Od trzech lat leży w magazynie
Wojsko
Nowy sondaż: Czy polska armia jest gotowa do wojny?
Opinie polityczno - społeczne
Niezauważalne sukcesy rządu. Dlaczego ekipa Donalda Tuska sprzedaje tylko złe wiadomości?
Materiał Promocyjny
Sprzedaż motocykli mocno się rozpędza
Opinie polityczno - społeczne
Na decyzji Andrzeja Dudy w sprawie Roberta Bąkiewicza zyska Konfederacja
Reklama
Reklama