Kreml za swojego głównego wroga uznał Waszyngton i rozpoczął budowę sojuszu kontynentalnego z Berlinem, Paryżem i Rzymem. W tej konstelacji Rosja znalazłaby się w aliansie, którego siła gospodarcza wynosiłaby już 2/3 siły gospodarki amerykańskiej. Taki kontynentalny blok obejmowałby całą północną Eurazję, a zatem tę część świata, której kontrola – według teorii geopolityki – pozwalałaby żywić aspiracje do panowania nad całą kulą ziemską.
Rosja odniosła poważne sukcesy w rozbijaniu Zachodu. Pod koniec drugiej połowy lat 90. udało się jej stworzyć podwaliny pod strategiczne partnerstwo z Niemcami. Niedawno, w trakcie kryzysu ukraińskiego, zdało ono kolejną próbę. Kiedy wskutek aneksji Krymu Moskwa złamała wszelkie zasady powojennego porządku prawno-politycznego, kanclerz Merkel w imieniu Niemiec zapewniła cały świat, że „średnio- i długoterminowo ścisłe partnerstwo z Rosją winno być kontynuowane". Na przegranej pozycji znaleźli się niemieccy atlantyści, czyli zwolennicy ścisłego związku z Ameryką, którzy od czasu Adenauera byli architektami niemieckiej polityki zagranicznej. Trwałą przewagę zdobyli zwolennicy kontynentalnego sojuszu z Moskwą.
Rosyjskim planom sprzyjał kryzys gospodarczy. Słabnące mocarstwa zachodnioeuropejskie, Francja i Włochy, uznały przywództwo sięgających po hegemonię na kontynencie Niemiec. Powstała w ten sposób proputinowska koalicja dba o interesy Kremla. Przed kilku dniami zaostrzyła nawet zasady polityki klimatycznej, po to by zasilić rosyjski budżet zyskami ze zwiększonych dostaw gazu do niedawno wybudowanych europejskich elektrowni.
Co ma do tego Lwów? Czy Polska może odegrać w tej wielkiej grze jakąkolwiek rolę? Z warszawskiej perspektywy wydaje się, że żadnej. Bezwarunkowo wspierając niemieckie przywództwo w Europie, daliśmy carte blanche niemiecko-rosyjskiemu partnerstwu rozbijającemu wspólnotę Zachodu. Dbaliśmy również o rosyjskie interesy. W ostatnich dwóch dekadach elity rządzące konsekwentnie torpedowały wszelkie inicjatywy służące dywersyfikacji dostaw surowców energetycznych do naszego kraju. Nadal uzależnieni jesteśmy od dostaw gazu i ropy naftowej pochodzącej z Rosji.
Moskwa, roztaczając przed nami miraże „polskiego Lwowa", najwidoczniej uważa, że moglibyśmy postarać się jeszcze bardziej. Gdyby udało się jej namówić Warszawę do rozbioru Ukrainy, osiągnęłaby największy sukces od momentu rozpadu ZSRR.
Polska stałaby się krajem neutralnym, a neutralność tę gwarantowałyby wspólnie Moskwa wraz z Berlinem. Kraje postsowieckie – Białoruś, Ukraina, Mołdawia, na zawsze utraciłyby perspektywy członkostwa w instytucjach euroatlantyckich. Przestałaby istnieć główna geopolityczna przeszkoda pomiędzy Niemcami i Rosją, która mogła negatywnie oddziaływać na sojusz pomiędzy tymi krajami. Zwolennicy więzi atlantyckich straciliby resztki wpływów w mocarstwach zachodnich. Waszyngton musiałby się wycofać z Europy. Straciłby bowiem wpływy w Europie Środkowej, a tym samym możliwość stworzenia w tym regionie geopolitycznej tamy rozdzielającej Niemcy i Rosję. NATO umarłoby śmiercią naturalną. Unia Europejska przekształciłaby się w Unię Eurazjatycką, która połączyłaby potęgę gospodarczą Europy Zachodniej z potęgą militarną Rosji. Ten sojusz pozwoliłby Moskwie, Berlinowi i Paryżowi kształtować politykę globalną na równych prawach z Waszyngtonem i Pekinem.