Kiedy o polityce lub historii Francji pisze Aleksander Hall, niewiele można dodać. Tak też jest w przypadku artykułu przedstawiającego nominata prawicy do fotela prezydenckiego republiki, François Fillona. O ile jednak samego wyboru i wartości tego polityka nikt nie kwestionuje, o tyle wyniki prawyborów we Francji jawią mi się w szerszym kontekście polityki europejskiej, a może nawet światowej.
Pierwsza kwestia, która wywołała falę komentarzy, to próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego to właśnie Fillon, a nie faworyzowany Alain Juppe czy nawet Nicolas Sarkozy (w końcu przywódca partii), wygrał ten plebiscyt? Odpowiedź nie wydaje się szalenie trudna.
Sarkozy przegrał, bo wyborcy mieli go dosyć, czemu już dali wyraz niemal pięć lat temu, wybierając mniejsze zło, czyli Hollande'a. Gdyby wówczas prawica wystawiła Fillona, a nie Sarkozy'ego, to ten pierwszy zostałby prezydentem. Sarkozy znudził blefowaniem i zamiłowaniem do świecidełek. Stąd jego przezwisko „bling-bling". Poza tym dla wielu różnica między Sarkozym a Marine Le Pen nie była zbyt znacząca. Po co mieliby głosować na imitację?
Alain Juppe, który w sondażach jawił się jako faworyt nie do pokonania, dla przeciętnego wyborcy okazał się – tak mi się wydaje – zbyt groźny. Albowiem z jednej strony to niezwykle wyważony, par excellence gaullistowski polityk, lojalny członek republikanów, a z drugiej strony chyba nie zapomniano mu czasów, kiedy był premierem, od maja 1995 roku do czerwca 1997 roku. W tym kontekście popularność Juppego mogła zaskakiwać, biorąc pod uwagę zawirowania jego kariery. Próbował wówczas zmniejszyć deficyt budżetowy z 5 do 3 proc. PKB, uszczuplając apanaże socjalne oferowane przez francuskie państwo opiekuńcze.
Zaproponowany przez niego program cięć wydatków państwowych napotkał potężny opór społeczny. Jesienią 1995 r. przez Francję przetoczyła się największa fala protestów od maja 1968 r. Według Ministerstwa Pracy w 1995 r. gospodarka straciła wskutek strajków 6 mln dni pracy. Byłem wtedy w Paryżu, który był kompletnie sparaliżowany. Po ulicach, na których środku stały porzucone samochody, nie jeździło nic. Pozostawał rower i własne nogi. W konsekwencji Juppe podał się do dymisji. Potem był jeszcze proces o niejasne działania w paryskim merostwie i półtoraroczna banicja z polityki. Owszem, Juppe to świetny mer Bordeaux. Przeważyła jednak przeszłość i obawa o kolejne próby cięć socjalnych.