Dzisiaj narzekają na nią już firmy w całej Polsce, nawet te, które zatrudniają większość pracowników na minimalnych stawkach. Bo i one wzrosły, co odbija się na biznesach nastawionych głównie na konkurencję cenową. Obraz, jaki pokazują najnowsze dane GUS o średnich wynagrodzeniach w województwach, mogą być jednak dopiero wstępem do nasilonej presji na płace, jaką zgodnie prognozują ekonomiści i eksperci rynku pracy w tym roku.
Niewykluczone, że w części regionów średnie wynagrodzenie szybciej będzie gonić krajową czołówkę – jak to miało w 2017 r. miejsce na Podlasiu, gdzie średnia płaca wzrosła o niemal 10 proc. Była niższa o ponad 1500 zł od średniej na Mazowszu, która była najwyższa w skali kraju. W ubiegłym roku najwięcej, bo ponad 1700 zł, dzieliło średnie zarobki w woj. mazowieckim od woj. warmińsko-mazurskiego, gdzie z kolei średnie wynagrodzenie było najniższa. Dla regionów zajmujących kolejne (za Mazowszem) miejsca na krajowej liście płac różnica nie przekraczała tysiąca złotych. To za mało, by opłacała się przeprowadzka do centralnej albo do zachodniej Polski, gdzie firmy biją się o pracowników. Stosunkowo niewielkie różnice w płacach przy wysokich kosztach przeprowadzki ograniczają naszą mobilność wewnątrz kraju. Jednak najbardziej poszukiwani kandydaci – fachowcy i specjaliści – i tak często wyjeżdżają. Tyle że za granicę. Na razie kołem ratunkowym dla wielu firm są cudzoziemcy – na czele z pracownikami z Ukrainy, chociaż i oni, coraz lepiej zorientowani w polskim rynku pracy, oczekują coraz wyższych płac. Można oczywiście sięgać po pracowników z bardziej odległych rynków, lecz oni też nie będą już tani. W praktyce oznacza to, że wiele polskich firm musi zacząć szukać nowych pomysłów na biznes. Nie da się uniknąć inwestycji – w automatyzację, w szkolenia i w poprawę jakości zarządzania. Przetrwają ci, którzy tę potrzebą dostrzegą pierwsi.