A tymczasem najwyraźniej nieświadoma polskich wyzwań, zdominowana przez lewackie elity komisja przyznająca ekonomiczną Nagrodę Nobla, zdecydowała się dać ją trójce badaczy zajmujących się walką ze światową nędzą.
W ciągu ostatnich 200 lat poziom dochodu przeciętnego mieszkańca naszego globu wzrósł aż 15 razy. Mimo to według szacunków Banku Światowego w absolutnej nędzy, czyli z dochodem rocznym poniżej 750 dol. (2 dol. dziennie) – żyje dziś nadal ponad 700 mln ludzi, czyli 10 proc. ludności świata. A 750 dol. na rok to mniej więcej tyle, ile wynosił przeciętny poziom dochodów w Europie w czasach wczesnego średniowiecza.
Postęp oczywiście ma miejsce, gdyż jeszcze 200 lat temu w absolutnej nędzy żyło ponad 90% ludzi. Ale postęp jest dość powolny, a metody zwalczania nędzy kosztowne i mało efektywne. W sprawie walki z nędzą dominują dwa zasadnicze podejścia.
Mamy więc podejście liberalne, według którego – zgodnie z angielskim powiedzeniem – „przypływ podnosi wszystkie łodzie", a więc wzrost gospodarczy, nawet jeśli jego owoce dzielone są bardzo nierównomiernie, prowadzi z czasem do powszechnej poprawy statusu materialnego. Ekonomia powinna koncentrować się na wzroście, nie podziale.
Z drugiej strony mamy podejście socjalistyczne, mówiące o tym, że rynek jest z natury rzeczy niesprawiedliwy, owoce wzrostu idą głównie do bogatych, a ubodzy tkwią w pułapce nędzy, z której nie sposób się wydrzeć. Jedyna skuteczna metoda walki z nędzą to zabrać część dochodu bogatym (poprzez wyższe podatki, a w wersji radykalnej – przez rewolucyjne konfiskaty) i rozdać ubogim. A gospodarka? No cóż, przedsiębiorcy zawsze płaczą, że przy tym poziomie podatków nie opłaca im się produkować. A jednak jakoś dadzą sobie radę.