Niemcy w obawie o swój rynek pracy piętrzyli przeszkody, wprowadzali limity zatrudnienia, nękali kontrolami. Jednymz gwoździ do trumny okazało się wprowadzenie płacy minimalnej w sektorze budownictwa, co w połączeniu z przepisami europejskiej dyrektywy dotyczącej delegowania pracowników podniosło koszty działania naszych firm. Wynegocjowana w ostatnim czasie stawka w budownictwie – według danych Stowarzyszenia Polskich Przedsiębiorstw Usługowych z Kolonii – to 12,5 euro za godzinę. To bardzo dużo. W trwającej już od trzech lat dyskusji na temat wprowadzenia jednolitej płacy minimalnej w Niemczech rozmowy utknęły na poziomie 7,5 euro za godzinę. Zresztą pracodawcy twierdzą, że w wielu przypadkach nie stać ich nawet na tyle. A nasze firmy budowlane, jeśli chcą działać na tym rynku, muszą tyle wyskrobać, a nawet więcej, jeśli lokalne przepisy wprowadzały dodatkowe przywileje płacowe. I te ostatnie właśnie podważył Europejski Trybunał Sprawiedliwości, uznając, że naruszają swobodę konkurencji.
Cóż, trochę za późno. Bo nasze firmy budowlane wcale nie muszą walczyć z niemieckim oporem materii. Po pierwsze mają w bród pracy na naszym rynku, po drugie znakomicie czują się na rynkach wschodnich. I kiedy Niemcy zapłaczą za solidnym polskim murarzem, jego już za Odrą nie będzie. Zostaną związki zawodowe i wyśrubowane płace. Takie życie.