Pierwsza reakcja jest na nie. Nie wiem, czy – mimo zapewnień pomysłodawców przedsięwzięcia – uda im się ochronić pracowników przed pomówieniami ze strony pracodawców. Czarna lista, na którą można będzie trafić bez prawomocnego wyroku sądu, może bowiem stać się narzędziem walki nie z nieuczciwymi, ale z niewygodnymi pracownikami, chociażby członkami związków zawodowych.
Ale kolejna refleksja nie jest już taka kategoryczna. Spójrzmy bowiem na sprawę oczami pracodawców. Tak naprawdę nie mają oni zbyt wielu narzędzi, by sprawdzić, czy kandydaci do pracy spełniają nie tylko kryteria merytoryczne, ale i etyczne. Tym bardziej maleją one w sytuacji, kiedy to firmy szukają ludzi i stają się coraz mniej wybredne, jeśli chodzi o przyjmowany personel. W sytuacji, gdy chodzi np. o zachowanie ciągłości produkcji czy świadczenia usług, pracodawcy mogą stać się nieostrożnie liberalni w swoich oczekiwaniach wobec kandydatów.
Mam nadzieję, że mało jest takich ludzi, którzy zatrudniając się myślą o tym, jak zrobić krzywdę pracodawcy. Dlatego prowadzony na uczciwych zasadach rejestr tych nieuczciwych nie powinien być dla nikogo zagrożeniem. Oczywiście jest tu wiele "ale". Dlatego warto pilnie się przyglądał brytyjskiemu eksperymentowi.
Skomentuj na blog.rp.pl