Marek Sowa ma teraz dwa wyjścia – albo pokaże dowody, że jego pomysł jest słuszny (i przekona akcjonariuszy) – albo przyzna się do błędu i postara zmienić warunki transakcji.
Wbrew pozorom bowiem mniejszościowi akcjonariusze Agory nie są w tym starciu bez szans. Co prawda ich wnioski o zmiany w radzie nadzorczej spółki czy blisko trzykrotne zwiększenie dywidendy mogą zostać bez problemu odrzucone podczas walnego zgromadzenia, ale fundusz inwestycyjny banku BZWBK ma inne sposoby, by boleśnie odegrać się na zarządzających, którzy – ich zdaniem – zachowują się nieracjonalnie. Wystarczy, że wystawią na sprzedaż kilka procent akcji wydawniczego giganta, by w ciągu kilku sesji stał się on gigantem znacznie mniejszym.
W całej sprawie nie chodzi jednak tylko o interesy władz Agory i funduszu. Chodzi o pieniądze tysięcy drobnych akcjonariuszy, którzy z niepokojem obserwują, jak spółka, w której ulokowali pieniądze, kolejny dzień traci na wartości. Oni także – w końcu – chcieliby się dowiedzieć, jakimi metodami wyceniano tureckiego Tradera i na czym Marek Sowa opiera swe nadzieje, że inwestycja ta w przyszłości się zwróci.
Do 20 czerwca – wtedy ma odbyć się walne – jest jeszcze sporo czasu. Zarząd Agory musi opracować strategię, która pozwoli uniknąć otwartego konfliktu. Inaczej pierwszy test Marka Sowy może wypaść bardzo blado.
Skomentuj na blog.rp.pl