W oczy rzucają się dwie. Jeżeli pacjentowi (także temu, który przyszedł do przychodni) trzeba zrobić badanie: rezonans czy tomografię, to lekarz prowadzi go do sali, gdzie stoi stosowne urządzenie, i badanie robi. I po pierwsze, jest to lekarz ogólny, a nie – Boże broń – specjalista, który zajmuje się wyłącznie obsługą owego cacka. Po drugie, badanie robi, a nie uzgadnia z NFZ, czy może je przeprowadzić przed grudniem roku 2012.

Metoda amerykańska wydaje mi się bardziej uzasadniona ekonomicznie. Wszak w owych badaniach najdroższy jest sprzęt, a skoro już pieniądze na niego wydano, to badanie prawie nic nie kosztuje, bo wynagrodzenie lekarz i tak otrzyma, a zużycie prądu przez współczesny sprzęt jest takie, iż może być zasilany choćby z rowerowego dynama, które w naszym przypadku mogliby napędzać, pedałując, urzędnicy wspomnianego NFZ. W Polsce natomiast takie badania są wycenione na grube tysiące złotych, w efekcie czego robi się ich mało, a kosztujący setki tysięcy złotych sprzęt stoi niewykorzystany. No, chyba że po godzinach uruchomi go lekarz funkcjonujący w szarej strefie, ale dzieje się tak rzadko, bo przecież zjawiska korupcyjne u nas prawie nie występują.

Obawiam się, że owe różnice jeszcze się powiększą z powodu przedstawionego przez panią minister Kopacz koszyka świadczeń gwarantowanych. Miała to być sztandarowa zmiana początkująca inne reformy. A okazało się, że to zatwierdzenie obecnego stanu rzeczy, czyli wpisanie do koszyka świadczeń niegwarantowanych tych procedur, które i dziś są płatne. Długo zastanawiałem się, o co chodzi. Aż wpadłem. Koszyk pani minister jest inwestycją rozwojową. Nie ma w nim badań nowoczesnych, a więc będą one pełnopłatne. A ponieważ kosztować będą wspomniane kilka lub kilkanaście tysięcy złotych, bardzo odciąży to przemęczony NFZ. Sprawi jednak, że owe nowoczesne techniki badawcze nie będą się upowszechniać i nasze szpitale dalej wyglądać będą jak w serialu „Daleko od noszy”, który mimo że jest przykładem najlepszej cinema verite, reklamowany jest jako komedia.

A polskim lekarzom pozostanie diagnozowanie metodą doktora Wilczura, który patrząc głęboko w oczy, nieomylnie rozpoznawał dolegliwości pacjenta. A potem – cytuję z przedwojennego streszczenia filmu – „wymykał się do chorego i nadludzkim wysiłkiem przeprowadzał operację, którą jednak przypłacał życiem”. I nic dziwnego, że przypłacał! Doktor House też by takiej reformy nie przeżył.