Wszystkie one nie stawiają wprawdzie Polski w ogonie Europy, jeśli chodzi o tempo rozwoju gospodarki, ale też bardzo dalekie są od optymizmu, jaki niezłomnie prezentuje minister finansów Jacek Rostowski.

Wzrost PKB na poziomie 3,8 – 4 proc. jest wprawdzie wyraźnie niższy od ponad pięcioprocentowego w tym roku, ale na tle Europy i strefy euro wyglądamy jak rozpędzony tygrys. Podczas gdy stary kontynent walczy z recesją, u nas gospodarka zaledwie spowalnia, choć niektóre branże odczują to spowolnienie dotkliwie. Zastój już widać w budownictwie, w czym korzyść dostrzegają tylko nieliczni. Jeśli masz zdolność kredytową, z pewnością już za parę miesięcy kupisz mieszkanie taniej. Niestety, spadek inwestycji w budownictwie nie będzie odosobniony. Firmy wobec trudności z kredytowaniem inwestycji także zweryfikują swoje plany. To negatywnie odbije się na rynku pracy.

Do niedawna wszyscy ekonomiści stawiali na popyt wewnętrzny jako główną siłę napędową naszej gospodarki. I rzeczywiście, tak może być. Niebawem zacznie się szaleństwo świątecznych zakupów, a w styczniu możemy liczyć na „podwyżkę” będącą efektem reformy podatkowej. Na ile jednak Polacy okażą się beztroscy w obliczu tego, co będzie się działo dookoła?

Obawiam się, że może z opóźnieniem, ale wreszcie dotrze do nas, że trzeba zacząć oszczędzać i ograniczyć wydatki. Za parę miesięcy więc także popyt wewnętrzny osłabnie.

W tej sytuacji oczekiwany przez rynek krok resortu finansów w kierunku obniżenia prognoz wzrostu wydaje się już nieunikniony.