Łatwo i szybko o tym zapomnieliśmy, bo przecież wszystko się odkręciło, a my byliśmy na fali. Pensje rosły szybko, a wyobrażenia pracowników o przyszłych zarobkach jeszcze szybciej. W znaczącej części Europy naszych pracowników przyjmowano z otwartymi rękami, więc ci, którzy zostali, chcieli więcej i dostawali więcej. Niektórym związkowcom tak to już weszło w krew, że jeszcze miesiąc temu, gdy wszystko wokół powoli zaczęło się walić, przekonywali, że to rząd wymyślił kryzys, żeby zatrzymać wzrost płac. Niestety, to nie rząd.
Początkowo lansowane przekonanie, że uda się nam przejść przez kryzys, mocząc sobie tylko nogawki spodni, już dawno się zdezaktualizowało. Teraz woda sięga przynajmniej do pasa – jeszcze nie toniemy, ale...
To banał – kryzys to moment na wszelkiego rodzaju zapomniane reformy. Banał, ale i gorzka prawda. Kwestia uelastycznienia naszego kodeksu pracy, który pozwoliłby firmom łatwiej radzić sobie z problemami, to tylko jeden z takich elementów. Może właśnie teraz jest czas, żeby wspólnie z pracownikami zastanowić się, jak, nie zwalniając, nie upaść? Może płacić mniej, ale o czasie? Utrzymać ludzi na częściach etatu, ale ich utrzymać, bo przecież są kapitałem firm?
Mieliśmy już czas dyktatu pracodawców i dyktatu pracowników. Wygląda na to, że teraz znaleźliśmy się na ziemi niczyjej. I jeśli mamy wyjść z kryzysu zwycięsko, musimy poradzić sobie z tymi relacjami. To egzamin dla przedsiębiorców, związków i pracowników. Dużo zależy od jego wyniku.
[b][link=http://blog.rp.pl/romanski/2009/02/17/paskudne-czasy-pensji-placonych-w-ratach/]skomentuj na blogu[/link][/b]