Zawiodły agencje ratingowe, które do ostatniej chwili wysoko wyceniały mocno ryzykowne papiery finansowe, by za chwilę nadać im status "śmieciowych". Okazało się też, że instytucje nadzorcze w wielu krajach nie były w stanie zauważyć niebezpieczeństwa, a tym bardziej uchronić ludzi przed największym kryzysem od tego z lat 30. XX wieku.

Teraz Stany Zjednoczone, a także Unia Europejska, próbują zabezpieczyć klientów instytucji finansowych przed nadmiernym ryzykiem podejmowanym choćby przez bankierów. Czy uda się tak poukładać nadzorcze klocki, by zapobiec kolejnej katastrofie? Do tego potrzebne jest współdziałanie wszystkich członków Unii, a ci dotąd na pierwszym miejscu stawiali często własne interesy. To, że agendy nadzorujące poszczególne części rynku mają powstać we Frankfurcie, w Paryżu i Londynie, każe stawiać kolejne pytania. Wzorcem będzie niemiecki system finansowy czy ten brytyjski?

Dobrze, że ważną rolę wciąż będą odgrywać lokalne instytucje nadzorujące rynki. Takie też od początku było stanowisko polskiej Komisji Nadzoru Finansowego. To lokalni nadzorcy z reguły posiadają bowiem najlepszą wiedzę o kondycji poszczególnych firm. Czy koncepcja europejskiego nadzoru się sprawdzi, pokaże czas. Nie od dziś wiadomo przecież, że można mieć regulacje prawne – jak te dotyczące finansów publicznych w Unii Europejskiej czy strefie euro – i ich nie przestrzegać. Pokazało to choćby ryzyko bankructwa Grecji. I jeszcze jedna sprawa. Niedługo zacznie się akcja pt. wybieramy członków Europejskiej Rady Oceny Ryzyka Systemowego, w której skład wejdzie kilku szefów banków centralnych Unii. Jej zadaniem będzie zapalanie ostrzegawczego światła przed zbliżającym się kryzysem. Dobrze by było, gdyby znalazł się w niej szef NBP. Ale to już test dla polskiej dyplomacji.