To właśnie oczekiwania na kolejną rundę luzowania polityki pieniężnej przez Fed są jedną z głównych przyczyn ostatniego powiewu optymizmu na polskim rynku – wzrostu indeksów giełdy i umocnienia złotego.
Płynność na świecie można opisać na wiele sposobów. Jednym z nich – dość rzadko stosowanym, ale użytecznym – jest spojrzenie, ile wynoszą globalne rezerwy walutowe powiększone o tzw. bazę monetarną w USA, czyli ilość gotówki krążącej w tym kraju. Ta miara pozwala oszacować, z jaką łatwością można zamienić różne akcje, obligacje i waluty na bezpiecznego dolara.
Ten wskaźnik płynności na świecie sięga teraz ok. 5 bln dol., a jego roczna dynamika przekracza 10 proc. Amerykańscy analitycy przewidują, że kolejny program skupu obligacji przez Fed osiągnie wartość nawet 600 mld dol., czyli można oszacować, że wzrost płynności na świecie przekroczy 20 proc.
Ciężko nadążyć za myśleniem inwestorów i ich komputerów, ale stawiałbym dolara przeciw orzechowi, że rosnąca masa pieniądza będzie w krótkim okresie wzmacniała presję na waluty rynków wschodzących, w tym złotego. Tak przynajmniej wskazuje historia ostatniej dekady.
Jednak działania Fed już zostały częściowo przez inwestorów zdyskontowane i pole do umacniania złotego nie wydaje się bardzo duże (euro już kosztuje tylko ok. 3,9 zł). W tej sytuacji może nawet ciekawszym tematem do rozważań wydaje się pytanie: co się stanie, kiedy Fed zacznie wycofywać płynność z gospodarki? Prezes Fedu Ben Bernanke może w pewnym momencie stwierdzić: skoro nasza gotówka płynie za ocean, a nie przekłada się na wzrost akcji kredytowej w USA, to po co ją drukować? Może też się okazać, że gospodarka USA zacznie w końcu szybciej przyspieszać i polityka pieniężna będzie musiała zostać zacieśniona.