Rozpoczynający się dzisiaj brukselski szczyt Rady Europejskiej może być bardzo nerwowy. Strefa euro sypie się przecież na naszych oczach. Analitycy RGE Monitor, firmy badawczej Nouriela Roubiniego (tak, tego samego ekonomisty, który przewidział światowy kryzys), szacują ryzyko jej rozpadu w ciągu dwóch lat aż na 35 proc.

Inwestorzy zaczynają się obawiać obligacji kraju tak sytego i bogatego jak Belgia, Słowacy zastanawiają się nad porzuceniem wspólnej waluty niecałe dwa lata po jej przyjęciu, a czeski premier Petr Neczas z rozbrajającą szczerością twierdzi, że planowanie wejścia do eurolandu jest w obecnych okolicznościach głupotą.

Europejska unia walutowa trzęsie się w posadach, gdyż przy jej budowie dopuszczono do poważnych błędów. Teraz decydenci z unijnych stolic próbują to naprawić, choć wygląda na to, że nie bardzo wiedzą jak. Dzisiaj będą dyskutować w Brukseli o stworzeniu stałego europejskiego mechanizmu stabilności finansowej. Są zgodni co do tego, że powinien on powstać, diabeł jak zwykle kryje się jednak w szczegółach.

Czy można dopuścić do bankructwa państwa strefy euro? Czy inwestorzy, którzy zainwestowali w obligacje fiskalnego grzesznika, powinni dostać po kieszeni, gdy ich dłużnik wpadnie w kłopoty? Ile powinno się łożyć na pomoc dla krajów strefy euro zagrożonych bankructwem? Czy emitować wspólne obligacje dla całej strefy euro? I jak się ma to wszystko do mocno wyświechtanego i tracącego na aktualności traktatu lizbońskiego? Unijni przywódcy nie są zgodni w sprawach fundamentalnych. Trzeba być więc człowiekiem wielkiej wiary, by się spodziewać, że ten szczyt przyniesie strefie euro wybawienie.