Po pierwsze, nie jest żadną tajemnicą, w jak kiepskiej kondycji jest gospodarka Węgier, a w związku z tym i ich finanse publiczne. Najlepszym dowodem, jak trudna jest sytuacja, było to, że kilka dni temu rząd w Budapeszcie deklarował, że będzie współpracował z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Węgry jako pierwsze w Europie w tym kryzysie dostały pomoc MFW jeszcze w 2008 r. Później rząd Orbana wolał iść własną drogą. Jak się okazało, podatek bankowy czy ograniczanie subsydiów socjalnych nie wystarczyło.
Po drugie jednak – i w dłuższej perspektywie dla nas zapewne ważniejsze – nie można oczekiwać, że skoro emitenci obligacji (a tacy, warto to od czasu do czasu przypomnieć, są oceniani przez agencje ratingowe, niezależnie od tego, czy chodzi o państwa, czy o firmy) są w tak kiepskiej sytuacji, jak obecna, to agencje będą się im spokojnie przyglądać.
Słusznie wypominano agencjom, że nie były w stanie właściwie ocenić ryzyka wiążącego się z sekurytyzacją aktywów w Stanach Zjednoczonych i pomogły w napompowaniu bańki, która z hukiem pękła, a z kłopotów do dziś nie jest w stanie wyjść światowa gospodarka. Trudno mieć jednak za złe, jeśli niższe ratingi są przyznawane krajom, które mają wysokie deficyty budżetowe i słabe perspektywy wzrostu. Niezależnie od tego, czy chodzi o Grecję, Włochy, Węgry....
Czy Polskę – do podniesienia ratingu nie wystarczy expose premiera. Potrzeba faktycznych wpływów w kasie państwa.