„Stary szalet zapomniany na środkowoeuropejskim rozdrożu" – tak ochrzcił go Tadeusz Konwicki w „Małej apokalipsie”, mikropowieści o gniciu komunizmu. Dosadnie, bo „prezent” Stalina przez całe dekady budził silne negatywne emocje Polaków.
Pałac Kultury i Nauki (PKiN), sterczący wysoko ponad dachami niby wyzwolonej, ale w gruncie rzeczy zniewolonej przez sowietów Warszawy, miał nam przypominać, że bolszewikom z Kremla nie podskoczymy. I przypominał. Aż do 1989 r.
Skąd wzorzec „prezentu” Stalina? Made in USA
Właśnie te skojarzenia wraz z nazwą nadaną przez Konwickiego miałem w pamięci, gdy na przełomie listopada i grudnia 1990 r. znalazłem się w dalekiej Ameryce, w przewiewanym mroźnym wiatrem znad jeziora Erie mieście Cleveland. Proszę sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy niespodziewanie w samym centrum tej dawnej stolicy amerykańskiego przemysłu stalowego wyrósł przede mną… warszawski PKiN, tyle że o wiele smuklejszy, czystszy i zbudowany trzy dekady przed nim.
Wieżowiec zwany Terminal Tower wieńczy budynek czynnej do dzisiaj stacji kolejowej. Budowany na przełomie lat 20. i 30. XX w. na fali gigantycznej koniunktury, która w 1929 r. skończyła się równie gigantycznym światowym krachem, przez dziesięciolecia był najwyższym (216 m) budynkiem Ameryki, poza Nowym Jorkiem, gdzie długo królowały Empire State i Chrysler Building.
Zburzenie Pałacu Kultury i Nauki…
Po naszej stronie Atlantyku sowieckie imperium, jakie wyłoniło się z II wojny światowej, usiłowało przebić niedawnego sojusznika także dziełami architektury. Zbudowało w Moskwie „siedem sióstr” wzorowanych na amerykańskich wieżowcach, ale tęgich jak sowiecki kołchoźnik karmiony wyłącznie kartoflami.