1,9 bln euro długu, co daje 120 proc. produktu krajowego brutto. Czy to zbyt dużo, by upaść? Inwestorzy niestety już zaczęli stawiać na ten scenariusz, zwłaszcza po tym, co się dzieje w Grecji i Hiszpanii.

Pytanie, co może w takim przypadku zrobić Polska. Szczerze mówiąc nikt nie wie, w którym kierunku poszybują emocje wiecznie zestresowanych dilerów w londyńskim City czy na nowojorskiej Wall Street. Jak głęboko będą chcieli przecenić obligacje krajów strefy euro?

Nikt też nie jest w stanie oszacować zawirowań w wirtualnym świecie pieniądza i ich wpływu na realną gospodarkę. Jednak zaryzykuję tezę, że - poza tym, co już zrobiliśmy - niewiele możemy uczynić, by przeciwdziałać wpływowi na Polskę upadku eurolandu w jego dotychczasowej formule. Przecież nie zamkniemy rynków finansowych i granic. To zresztą i tak niewiele by dało. A z polskiego sektora bankowego i tak nie uda się wyprowadzić niepostrzeżenie miliardów, bo uważnie przygląda się mu bank centralny i Komisja Nadzoru Finansowego.

Największe ryzyko to gwałtowne osłabienie złotego. Czy mamy jakieś szanse w sparingu z rynkiem, gdyby w Grecji nagle wybrali drachmę, w Hiszpanii peso, a we Włoszech lira? W tym roku Ministerstwo Finansów szybciej niż w ubiegłym finansuje potrzeby pożyczkowe naszego kraju. Na koniec czerwca będziemy mieli zabezpieczone już trzy czwarte kwot, które są nam potrzebne na wydatki państwa.

To oznacza, że tak jak w meczu z Rosją, nie jesteśmy na straconej pozycji. Mamy zabezpieczenie na wypadek, gdyby w kolejnych miesiącach tego roku inwestorzy zwariowali i odmówili pożyczek takim państwom jak Polska (wciąż jesteśmy krajem o wyższym ryzyku niż Włochy). Amunicji dostarczają tam także pieniądze z Brukseli. Możemy wymienić na rynku nawet 11 mld euro. A w rezerwie jest i bazuka, czyli linia kredytowa w MFW rzędu 30 mld dol. Niewykluczone, że zbliża się moment, kiedy trzeba będzie i jej użyć.