Europejski przemysł samochodowy doszedł do tego samego momentu, w jakim znalazła się amerykańska motoryzacja w roku 2009: wyniszczająca wojna cenowa, kryzys na rynku nieruchomości, który zmienił się w potężną zapaść finansową, a konsumenci stracili zaufanie do wszystkiego. Więc i aut kupują mniej.

Amerykanie jednak szybko podnieśli się z kryzysu. Po „chirurgicznym bankructwie", GM i Chrysler skorzystały z pomocy państwa, zamykano fabryki, a zarządzanie kosztownymi programami emerytalnymi i zdrowotnymi przekazano pracownikom, bo pracodawcy uznali, że są to ich pieniądze. To wszystko przy twardej, ale rozsądnej postawie związków zawodowych.

W Europie takie rozwiązanie, bolesne, ale skuteczne, jest nie do pomyślenia. Na zamykanie fabryk nie ma przyzwolenia ani władz, które lubią przecinać wstęgi, ani związkowców. Mimo to General Motors już pozbył się zakładu w Antwerpii, a PSA Peugeot Citroen też zamkną jedną fabrykę. Zamknięcie kolejnej w Belgii zapowiada Ford. Fiat już nie produkuje na Sycylii.

To wszystko zbyt mało. Powszechnie uważa się, że program restrukturyzacji motoryzacji w Europie powinien być wzorowany na ratowaniu przemysłu stalowego. Chodzi o konkretne włączenie się władz w krajach, gdzie problemy są najbardziej palące.

W Polsce na szczęście jeszcze tak nie jest. Ale nasi ministrowie też bardzo lubią przecinać wstęgi, a kiedy pojawiają się kłopoty, robią się trudno osiągalni.