A taka wiadomość właśnie nadeszła z Kataru, gdzie odbywa się tegoroczny. Nie słyszeliście Państwo o nim? No pewnie, pies z kulawą nogą się już nie interesuje tymi spędami. Wygraliśmy w cuglach, bo nikt inny się nie zgłosił.
Kiedy coraz bardziej widoczne jest, że przyszły rok będzie bardzo trudny dla polskiej gospodarki i budżetu, rząd postanowił błysnąć na arenie międzynarodowej. Ciekawe, ile będzie nas kosztował zjazd co najmniej 10 tysięcy oficjeli. Nawet jeśli część wydatków pokryje ONZ, na pewno będziemy musieli zdrowo dołożyć do dorocznej imprezy , której sens jest coraz bardziej wątpliwy. Mam nadzieję, że opinia publiczna uzyska informację, jaki będzie nasz wysiłek finansowy.
Na bardzo dobrym portalu ekonomicznym voxeu.org znalazłem właśnie dość pikantny artykuł profesora Richarda Tola z University of Sussex. Wyliczył on, że szansa sukcesu w czasie tegorocznych negocjacji klimatycznych w Doha wynosi 2,3 procenta. Nie będę opisywał szczegółów wyliczeń , bo nie to chodzi. To mizerne prawdopodobieństwo sukcesu już od wielu lat wynosi mniej niż 5 procent. Mimo to w ostatnich latach wydaje się po 80-120 mln dolarów rocznie na rozmowy, z których nic nie wynika.
Prof. Tol przypomina, że w pierwszym szczycie w Berlinie wzięło udział 1000 delegatów, w 2005 już 11 tysięcy, a w 2009 24 tysiące. W tym roku oczekiwano w Katarze 17 tysięcy. Z jego obliczeń wynika też, że dotychczas konferencje pochłonęły 7000 „osobolat" pracy. Oprócz dorocznych konferencji klimatyczna agenda ONZ zorganizowała także 682 inne spotkania od 1995 roku, w ostatnich latach ich liczba przekracza 100 rocznie. Niektóre mają niewielu uczestników. Zakładając średnio po 200 osób na spotkanie, i że trwają przeciętnie tydzień, dokładamy do rachunku 3 tysiące „osobolat". Przyjmując 2 tysiące dolarów na osobę jako koszt zakwaterowania i wyżywienia w czasie spotkań dodatkowych i 3 tysiące dolarów na osobę jako koszt dorocznej konferencji Tol wylicza, że tylko ten aspekt imprez kosztował już ponad 700 milionów dolarów. Do tego dochodzi wynagrodzenie delegatów za ich czas pracy – prof. Tol szacuje je na 300 mln dolarów (10 tys. „osobolat" po 30 tys. dolarów). Razem okrągły miliard.
Oczywiście można oponować, że przecież jest ograniczający emisję protokół z Kioto z 1997 roku, który dobrowolnie podpisało wiele państw. Problem w tym, że emisja rośnie od 20 lat, w latach 90. o 1 procent rocznie, w pierwszej dekadzie XXI wieku o 3 procent co roku, bowiem protokołu nie podpisały m.in. Chiny, Indie, USA, a Kanada wycofała się rok temu. Tak zwany pierwszy okres rozliczeniowy protokołu z Kioto kończy się właśnie. Drugi skończy się w 2020. W tym drugim zamierza uczestniczyć już tylko Unia Europejska i kilka innych państw. Niezrażeni urzędnicy od klimatu będą za rok w Warszawie negocjować trzeci okres rozliczeniowy. Nie mam nic przeciwko temu, tylko dlaczego mam do tego interesu dopłacać.