Jest, udało się. Otrzymamy do 2020 r. niemal 106 mld euro z Unii Europejskiej. Z tej kwoty ok. 30 mld euro jest przeznaczone na kupowanie poparcia wsi dla integracji europejskiej, a duża część reszty na rozwój kraju. Premier mówi, że to najszczęśliwszy moment jego życia, opozycja ma trudny dzień, bo nie wie, jak skrytykować i wyrazić radość jednocześnie. Przez media przetaczają się obrazki z górą pieniędzy, materiały o autostradach, i ostrzeżenia, żeby przypadkiem nie zmarnować tego błogosławieństwa.
Dokładnie oszacowanie wpływu tej góry pieniędzy na gospodarkę nie jest jednak wcale łatwe. Ja mam do całej sprawy stosunek niezmiennie ambiwalentny. Przy szczerej radości związanej z modernizacją kraju finansowaną przez Niemcy i uznaniu dla faktu, że udało nam się zyskać tak wiele w czasach oszczędności, nie umiem obyć się bez bezczelnie suchego rachunku ekonomicznego. A ten jest skomplikowany.
Odwołajmy się do prostego schematu, który w latach 50. opisał późniejszy noblista Robert Solow.
Wzrost gospodarczy per capita w dłuższym okresie zależy od dwóch czynników.
Są to: wzrost zasobów kapitałowych (per capita) oraz wzrost produktywności, czyli ile jeden pracownik jest w stanie wycisnąć przy użyciu dostępnego mu kapitału. Dla porównania, wyobraźmy sobie, że chcemy wyprodukować jak najwięcej soku cytrynowego. To, ile nam się uda go wycisnąć, zależy od naszych zasobów krzewów cytrynowych (kapitał) oraz umiejętności wyciskania (produktywność). Przy czym w naprawdę długich perspektywach najistotniejsza jest produktywność. Bo kraj wysoko produktywny zawsze znajdzie kapitał, a odwrotna relacja niekoniecznie zachodzi.