W 2012 roku mieliśmy „efekt OLT Express" – linii, która bez opamiętania chciała wykupić rynek, chociaż jak się okazało, wcale nie miała na to pieniędzy. Zostawiła pasażerów z wykupionymi biletami, które sprzedawała do ostatniej chwili, nawet wówczas kiedy zarząd już doskonale wiedział, że jego samoloty odlatują do firm, od których je wypożyczył. Gdyby OLT miał dużo więcej pieniędzy, pewnie podgrzewając wojnę cenową, doprowadziłby do bankructwa co najmniej Eurolotu, jeszcze większego osłabienia finansowego LOT oraz dużego rozdrażnienia Ryanaira i WizzAira.
Skończyło się na bankructwie OLT i osłabieniu Eurolotu, który obniżył ceny, płakał i latał, płacąc za to słono. Dziś wiadomo, że Eurolot będzie działał. Linia się reklamuje, pokazuje, że będzie zwozić pasażerów z ośmiu portów do Warszawy, bo przejmuje połączenia LOT. Między innymi miastami, z pominięciem stolicy, ma latać na własny rachunek. I liczba tych połączeń ma wzrosnąć.
Przy tym Eurolot negocjuje nowe umowy, w tym z bliskowschodnim potentatem Emirates, któremu będzie dowoził pasażerów do centrum przesiadkowego w Warszawie. Kto wie, czy przewoźnik byłby tak aktywny, gdyby nie przygoda z OLT. Kosztowna pod każdym względem, ale w ostatecznym rachunku może się okazać, że się bardzo opłaciła. I że nie byłoby dzisiejszego Eurolotu z wygodnymi bombardierami, gdyby na polskim niebie nie pojawiły się airbusy i boeingi OLT. Szkoda tylko, że zniknęły tak szybko. Bo na ponowne takie zwiększenie ruchu, regionalne porty będą niestety musiały dość długo poczekać.