Szkoda tylko, że trwało to tak dramatycznie długo. Z punktu widzenia realizacji tych inwestycji, te 1-2 lata oczekiwania na zgodę to lata po części stracone. Przedsiębiorcy, zanim dostaną akceptację, najczęściej bowiem ograniczają rozmiary swoich przedsięwzięć. To czysta kalkulacja – w razie braku dotacji inwestycja, którą w końcu sfinansują z własnej kieszeni, nie będzie tak kosztowna.
Tymczasem w teorii takie sytuacje nie powinny mieć miejsca. Wydanie zgody na inwestycję przez Komisję Europejską powinno być formalnością i trwać nie dłużej niż 3 miesiące. By przywrócić takie standardy, należałoby po pierwsze lepiej przygotowywać wnioski w Polsce. Za proces zgłaszania wielkich prywatnych projektów do akceptacji Brukseli odpowiedzialny jest resort gospodarki. I to on powinien dopilnować, by wszystko było na tip-top. Tymczasem, skoro Unia się czepia i prosi o dodatkowe wyjaśniania, nie wszystko po naszej stronie jest dopięte na ostatni guzik.
Po drugie, z procesów decyzyjnych, należałoby wyeliminować wpływy pozamerytoryczne. Na razie prawie normą jest, że Bruksela ocenia wnioski o pomoc przez pryzmat np. polityczny. Dobrym przykładem może być inwestycja Fiat Powertrain Technologies w Bielsku-Białej. Firma uruchomiła już produkcję innowacyjnego silnika benzynowego, umowę na dotację podpisała w 2009 r., a zgody na to wsparcie nie ma do dziś. Urzędnikom Komisji może jednak wadzić to, że jednocześnie Fiat w Polsce zwalnia tysiące pracowników z fabryki w Tychach. Tajemnicą poliszynela jest, że na brukselskie decyzje stara się wpływać europejski biznes, by chronić swoje interesy. Trudno nadążyć za krętymi ścieżkami podejmowanych w Brukseli decyzji, obawiam się jednak, że nie wyprostują się one szybko, a jedynym remedium jest... mocniejszy lobbing z polskiej strony.