Resort finansów od pewnego czasu wskazuje na winnych dziury budżetowej. Na liście oskarżonych obok OFE (i ich współtwórcy Leszka Balcerowicza) jest kryzys gospodarczy w zachodniej Europie oraz zła (zbyt restrykcyjna) polityka stóp procentowych prowadzona przez Radę Polityki Pieniężnej.
I to właśnie do tego ostatniego zarzutu odniósł się w piątek Marek Belka, szef NBP. Nie tylko bronił decyzji RPP w sprawach wysokości stóp procentowych, ale przedstawił też własną ocenę sytuacji budżetu. Popierając decyzję rządu w sprawie zwiększenia deficytu o 16 mld zł, stwierdził, że to działania Rady Ministrów z ostatnich lat w połowie odpowiadają za zły stan gospodarki. Te działania określił mianem konsolidacji budżetu, ale dla przeciętnego zjadacza chleba oznacza to po prostu podniesienie podatków. Przypomnijmy VAT, składkę rentową, zamrożenie progów i likwidacja ulg podatkowych. To wszystko uratowało budżet, ale spowodowało krótkookresowe (w ocenie prezesa NBP) spowolnienie gospodarcze.
Prezes Belka bynajmniej nie gani rządu za tę konsolidację, uważa wręcz, że rząd postąpił słusznie. Problemem jest jednak to, że minister Rostowski nie chce i nie może tego powiedzieć otwarcie, bo musiałby się przyznać do restrykcyjnych działań. Rząd Donalda Tuska zaś jak ognia unika wszelakich zarzutów o choćby chwilowe działania uderzające w społeczeństwo czy gospodarkę. Dlatego zamiast powiedzieć Polakom prawdę, szuka winnych, na których można zrzucić odpowiedzialność.
Tymczasem NBP nie nadaje się na kozła ofiarnego. Nie tylko dlatego, że w ostatnich miesiącach RPP przeprowadziła bezprecedensową serię obniżek stóp procentowych. Także dlatego, że prezes Belka ma niezwykle cięty język. Jego poglądy są co prawda dalekie od liberalnych – gdyby to od niego zależało, pewno nie byłoby takiej obniżki podatków, jakie Polakom zafundował PiS. Ale jest on też niezwykle praktycznym ekonomistą o uznanym autorytecie. Jeśli chce się go atakować, trzeba mieć lepsze argumenty i zajmować się ekonomią, a nie demagogią.