Bronisławowi Komorowskiemu należą się więc duże brawa, bo nie uległ rosnącej presji ze strony działaczy. Zwłaszcza że mógł łatwo zyskać tym poklask na lewicy, zyskać kilka punktów procentowych poparcia społecznego i zwiększyć przewagę nad przeżywającym tożsamościowe problemy Donaldem Tuskiem.
Podjęcie walki ze związkami zawodowymi ma dziś głęboki sens. Oczywiście powinna to być walka na racjonalne argumenty. Spowolnienie w gospodarce jest faktem, a może być jeszcze głębsze, jeśli nie uda się podtrzymać kruchego optymizmu wśród przedsiębiorców. A dziś gospodarce najbardziej potrzebni są przedsiębiorcy z nadzieją patrzący w przyszłość – to oni, a nie działacze OPZZ czy „Solidarności", tworzą miejsca pracy.
Kiedy więc władza – w sytuacji, gdy wciąż grozi nam wzrost bezrobocia – staje przed dylematem, czy utrzymać wszystkie prawa pracownicze, czy też elastycznie podejść do warunków zatrudnienia, powinna wybrać oczywiście tę drugą ewentualność, bo jest to korzystniejsze z perspektywy interesów całej gospodarki.
Po wejściu w życie zmian w kodeksie pracy właściciele firm będą mieli o wiele więcej możliwości dostosowania czasu pracy swoich pracowników do skali zamówień na ich produkty. Tak naprawdę jest to szansa na utrzymanie miejsc pracy, a nie – jak twierdzą działacze – likwidacja prawa do bezpiecznych i higienicznych warunków zatrudnienia.
W ciężkich czasach wybór jest prosty. I bynajmniej nie jest to spór ideologiczny, jakim chcą go widzieć związkowcy. To spór o to, czy mieć pracę na gorszych warunkach, czy też nie mieć jej wcale.