W ciągu minionego miesiąca naszym krajem wstrząsnęły dwie plotki.
Pierwsza powstała gdzieś w końcu lipca i dotyczyła rzekomego wybuchu w rosyjskiej elektrowni atomowej (na forach internetowych precyzowano, że chodzi o elektrownię w Obnińsku pod Moskwą, skądinąd od ponad dekady już nieczynną). Krążyła, krążyła kilka dni, ciesząc głównie aptekarzy, którzy sprzedali zwiększoną ilość jodyny i płynu Lugola. Po czym wygasła, kiedy okazało się że ani wskazania instrumentów pomiarowych w Polsce, ani informacje z reszty świata nie potwierdziły, by do czegokolwiek takiego doszło.
Druga plotka pojawiła się we wtorek wieczorem, a dotyczyła rzekomej dymisji ministra Rostowskiego. Jej żywot był znacznie krótszy, bo już po godzinie osoba najbardziej w tej sprawie kompetentna (premier) poinformowała, że to nieprawda.
Obie te sprawy coś łączy: obie trafiły na podatny grunt. W przypadku rzekomej nuklearnej katastrofy decydującymi czynnikami były wspomnienia Czarnobyla oraz powszechne w naszym kraju obawy przed energetyką jądrową.
W przypadku rzekomej dymisji podatny grunt tworzyła osoba Jacka Rostowskiego. Z jednej strony, jako minister finansów wykazał się w minionych latach dużą zręcznością w grze z rynkiem, docenianą jednak chyba bardziej za granicą niż w Polsce. Z drugiej strony, popełnił w tej grze również spore błędy, których konsekwencją stało się tegoroczne, bardzo krępujące dla rządu, zamieszanie z budżetem. Jeśli ktoś miałby za to dać głowę, to oczywiście minister finansów.