Byłoby to nie lada osiągnięciem – doprowadzić do niewypłacalności kraj, który musi wprost bronić się przed kolejką chętnych do udzielania mu kredytu i który w dodatku sam drukuje w dowolnych ilościach pieniądze, którymi może spłacać swoje zadłużenie.
Tradycje kawalerii Stanów Zjednoczonych, która (jak wiedzą wszyscy miłośnicy westernów) nigdy nie przybywała z odsieczą wcześniej niż w ostatnim momencie, są jednak wciąż żywe. Porozumienie pozwalające uniknąć niewypłacalności osiągnięto więc tuż-tuż przed katastrofą. I zgodnie z praktyką Hollywood, w momencie zakończenia obecnego dreszczowca, przygotowano już grunt do jego sequelu w lutym, gdy tylko obecne porozumienie wygaśnie.
Kilka miesięcy temu pisałem, że „europejski kryzys zadłużeniowy" zbliża się powoli do końca, a następny w kolejce będzie „kryzys amerykański". Obu określeń używam w cudzysłowie. Bo w obu przypadkach chodzi o kryzysy, do których wcale nie musiałoby dojść, gdyby w grę wchodziły czysta ekonomia i czysty, zdrowy rozsądek.
Ameryka i Europa przeżywają w gruncie rzeczy dokładnie te same problemy finansowo-gospodarcze – tyle że każdy z tych wielkich obszarów Zachodu robi to na swój własny, specyficzny i niepowtarzalny sposób.
Jeśli w USA spekulacyjną bańkę wyhodowano, udzielając hojną ręką kredytów hipotecznych osobom, które nie miały prawa ich otrzymać (tzw. ninja – no income, no job, no assets), to w Europie podobny efekt udało się uzyskać, nie kontrolując zadłużania się części krajów. Jeśli w USA, zgodnie z ich powszechnie znanymi wolnorynkowymi tradycjami, ukryciem ryzyka związanego z tego typu transakcjami zajęły się prywatne banki inwestycyjne – to w strefie euro rzekomych gwarancji bezpieczeństwa udzielały Niemcy (a przynajmniej tak się wszystkim wydawało). Jeśli w USA po wybuchu kryzysu stwierdzono, że nia ma innego wyjścia jak ratowanie banków za pieniądze podatników, to w Europie w podobny sposób zaczęto zaraz ratować zadłużone rządy.