W 2008 r. przyrost zobowiązań wyniósł 71 mld zł, w 2009 r. – 84 mld zł, w 2010 – 93 mld zł, a w 2011 r. – 81 mld zł (w 2012 r. było to skromne 28 mld zł). We wcześniejszych latach państwo zadłużało się na 20-40 mld zł. Trudno oczywiście mieć do władzy pretensje, że w 2012 i 2013 r. zaczęło trzymać finanse publiczne w jako takich ryzkach. Można jednak wytknąć, że to zacieśniania przeszkadzało gospodarce. Na mniejszy przyrost długu w 2013 r. miały bowiem wpływ głównie ograniczenie potrzeb pożyczkowych samorządów i Krajowego Funduszu Drogowego (razem dług w 2013 r. zwiększył się tu 0,8 mld zł, a w 2011 r. – aż o 27,2 mld zł). A samorządy i KFD to akurat instytucje, które jeśli pożyczają, to tylko na inwestycje. Można więc uznać, że w 2013 r. rząd w większości zadłużał się, by sfinansować konsumpcje, czyli bieżące potrzeby (np. pokrycie luki systemie ubezpieczeń emerytalnych i rentowych). Na wydatki, które popychają gospodarkę do przodu, z długu poszło niewiele.
W 2013 r. rząd musiał zaciskać pasa, by dług nie przekroczył limitu 55 proc. PKB (po jego przekroczeniu konieczne byłoby ostre cięcie wydatków lub podnoszenie podatków). Takie działania osłabiły wzrost gospodarczy, ale decydenci raczej nie wyciągną z tej lekcji nauczki. W tym roku, dług przez umorzenie obligacji zabranych z OFE, spadnie do ok. 47 proc. PKB. I już władza będzie miała czyste sumienie – dług udało się obniżyć, a potrzebne, ale bolesne reformy znowu można odłożyć na półkę.