Niebawem do grona 21 członków UE, którzy ingerują w wynagrodzenia, dołączą Niemcy. Po tym, jak wcześniej zdecydowali się na ten krok Brytyjczycy i Irlandczycy, w Brukseli coraz głośniej mówi się o wytyczeniu unijnych zasad określania najniższej pensji.
Miejmy jednak nadzieję, że to tylko przedwyborcze mamienie elektoratu, tym bardziej że nie pozwalają na to traktaty. Traktat lizboński mówi wprost, że unijne polityki w zakresie zdrowia i bezpieczeństwa pracy nie mają zastosowania do polityki płacowej. Nawet gdyby traktaty uległy modyfikacji, to jak politycy wyobrażają sobie te jednolite zasady? Bo chyba nie myślą o narzuceniu jednakowej stawki we wszystkich krajach członkowskich?
Dysproporcje w rozwoju gospodarek poszczególnych krajów są na tyle duże, że takie posunięcie mogłoby doprowadzić do ruiny niejednego pracodawcę, nie mówiąc już o poważnym kłopocie dla ministra finansów, który musiałby dostosować do poziomu minimalnego wynagrodzenia niektóre świadczenia, np. pielęgnacyjne. Wyobraźmy sobie, że w Polsce zaczęłaby obowiązywać minimalna stawka za godzinę, jaką właśnie przyjęli Niemcy – 8,5 euro. Oznaczałoby to, że najmniej zarabiający mieliby zagwarantowane miesięczne wynagrodzenie sięgające 5,5 tys. zł. Teraz minimalna płaca nie przekracza 1,7 tys. zł. Teoretycznie więc pensje wszystkich Polaków musiałyby wzrosnąć ponadtrzykrotnie!
Rozsądniejsze byłoby określenie pewnego mechanizmu wyliczania płacy minimalnej na podstawie stanu lokalnej gospodarki. Jednak tak naprawdę obecnie coś takiego już funkcjonuje – niezobowiązująca rezolucja Parlamentu Europejskiego zaleca określanie najniższego wynagrodzenia na poziomie 60 proc. mediany (środkowej płacy w gospodarce). Problem polega na tym, że wiele krajów nie w pełni się do tego stosuje. W Polsce wg danych z 2010 r. 18 proc. zatrudnionych otrzymuje płacę niższą od 60 proc. mediany. Więcej jest ich w Rumunii, Łotwie, Litwie i Estonii.