Ale – jak przypominamy dziś w „Rz" – problem nie jest nowy. Jeszcze w pierwszej połowie lat 90. podpisaliśmy z Rosjanami umowy na dostawy gigantycznych ilości gazu, za który musieliśmy płacić, bez względu na to, czy go odbieraliśmy. Oznaczało to, że kupno surowca z innych kierunków właściwie już na starcie nie miało ekonomicznego sensu.

Mimo to kolejne rządy podejmowały – zazwyczaj niemrawe – próby uniezależnienia Polski od dostaw ze Wschodu. Negocjowaliśmy z Brytyjczykami, Holendrami, w 2001 r. z Duńczykami i Norwegami podpisaliśmy już nawet umowy o dostawach surowca i budowie gazociągów. O ile jednak dla premiera Jerzego Buzka podpisanie „kontraktu norweskiego" było jednym z priorytetów kadencji (chociaż gaz miał kosztować o 30 proc. więcej od rosyjskiego), o tyle dla kolejnego rządu SLD wręcz przeciwnie. Dostawy z Norwegii umarły więc śmiercią naturalną.

Co gorsza, ten stan ciągle trwa. Trudno zrozumieć marazm, w jakim pogrążył się polski „projekt łupkowy". Rząd Donalda Tuska niezbędne zmiany w prawie przygotowuje już od trzech lat i wciąż nie wiadomo, kiedy Sejm je uchwali. A w tym czasie kolejne firmy wycofują się z poszukiwań w Polsce. Przyczyną tych zaniedbań też są może polityczne kalkulacje...

Po dwóch dekadach naszej politycznej niezawisłości od Rosji jesteśmy ciągle od niej gospodarczo uzależnieni – wciąż ponad 70 proc. zużywanego w kraju gazu dostarcza Gazprom, ropy sprowadzamy stamtąd jeszcze więcej. Na początku przyszłego roku ruszy wreszcie gazoport, ale sam problemu nie rozwiąże. Kiedy więc polski premier czy minister gospodarki będą mogli powiedzieć: „Mamy wreszcie prawdziwą dywersyfikację, i to po zminimalizowanych kosztach"? Podpowiem, że to konkretne zdanie wypowiedział już w 2001 roku Janusz Steinhoff, ówczesny wicepremier i minister gospodarki. Dziś wiemy, że były to tylko puste deklaracje. Obyśmy na faktyczne rozwiązanie problemu energetycznego bezpieczeństwa kraju nie musieli czekać następnych kilkunastu lat, bo będzie nas to kosztować bardzo dużo.