Z danych GUS wykazujących, że już ponad czterech na dziesięciu Polaków w wieku 55–64 lat pracuje, nie widać, na ile wynika to z przymusu, a na ile z autentycznej chęci zachowania aktywności zawodowej. Ale już raport UŁ pokazuje, że dla sporej części kobiet jest to świadomy wybór – szczególnie dla tych pań, które mogą się realizować zawodowo. Co więcej, współcześni pracownicy 50+ to ludzie, których szczyt aktywności przypadł na czasy gospodarki rynkowej. Wielu z nich zna języki obce, nie boi się komputera i choć może z większą rezerwą podchodzi do radosnego dzielenia się swoim życiem na Facebooku, to potrafi założyć sobie profil na LinkedIn i szukać ofert pracy w serwisach rekrutacyjnych.

Trudno się więc dziwić, że tak wiele osób w tej grupie wiekowej nie marzy o emeryturze. A jeśli nawet, to raczej w obawie, że nie znajdą nowego zatrudnienia, bo część pracodawców woli pochwalić się „młodym, dynamicznym zespołem" niż różnorodnością wiekową.

Decyzji o dłuższej pracy sprzyja nie tylko wizja marnych emerytur, ale także zmiany demograficzne – jako społeczeństwo jesteśmy starsi, lepiej wykształceni i często w lepszej kondycji niż w latach 90. XX wieku. Wówczas fala odejść na wczesne emerytury wydawała się skutecznym sposobem na walkę z bezrobociem, a przy okazji była sposobem na wielką wymianę kadrową – ludzi przesiąkniętych PRL zastąpiło młode pokolenie nieskażone bagażem socjalistycznej gospodarki. To bodaj z tamtych czasów wzięło się pokutujące do dziś przekonanie, że jak się starszych wypchnie z rynku pracy, to będzie więcej miejsca dla młodych.

Tymczasem dane GUS dowodzą niezbicie, że jeśli gospodarka rośnie, to zatrudnienie znajdą i jedni, i drudzy. Próby rozgrywania konfliktu pokoleń mogą nam tylko zaszkodzić, przysłaniając faktyczne źródło uparcie wysokiego bezrobocia. A są nim różnego rodzaju mitręgi biurokratyczne, które zniechęcają Polaków do zakładania firm, a więc tworzenia nowych miejsc pracy. I to z nimi trzeba walczyć.