W obowiązującym dotąd scenariuszu ta zmiana miała dokonać się płynnie – na jesieni, ale różnica kilku miesięcy nie wydaje się powodować większych problemów. Nasze roczne zużycie gazu zamyka się dzisiaj mniej więcej w 20 mld metrów sześciennych. Niespełna połowę zaspokajaliśmy dostawami z Rosji – i tę część gazowego tortu ma teraz wypełnić gaz ze złóż norweskich sprowadzany poprzez gazociąg Baltic Pipe. Ta operacja była planowana od lat, dlatego żadnemu z ekspertów decyzja o wypowiedzeniu porozumienia gazowego nie jeży włosów na głowie.

Czytaj więcej

Polska formalizuje gazowy rozwód z Rosją po 30 latach związku

Pozostałą część popytu zaspokajaliśmy poprzez inne mniejsze umowy, zakupy spotowe, z własnego wydobycia oraz dostaw LNG. I tu dopiero pojawia się pewien problem: eksperci szacują, że zużycie nad Wisłą będzie rosło o jakiś 1 mld m sześc. rocznie. Ten przyrost mieliśmy pokryć dodatkowymi dostawami LNG. A w obecnych realiach znalezienie surowca, który nie byłby już zakontraktowany, graniczy z cudem. I tak będzie, jeśli wierzyć ocenom analityków, przynajmniej przez kilka najbliższych lat, ponieważ dostawcy nie spieszą się z inwestowaniem w zwiększenie produkcji. Analogiczna sytuacja w odniesieniu zwłaszcza do LNG dotyczy transportu: statków przystosowanych do transportu płynnego gazu dzisiaj dramatycznie brakuje. W pierwszych tygodniach wojny dostępne jednostki przekierowano z Azji do Europy, ale taka sytuacja nie będzie trwać wiecznie.

W najbliższych miesiącach zatem skutków wypowiedzenia współpracy gazowej nie powinniśmy odczuć. Sezon grzewczy za nami, zanim nadejdzie następny, Baltic Pipe powinien być już gotowy. Wyzwania pojawią się dopiero w kolejnych latach, bo jeśli zużycie będzie rosło, to pokrycie tej nadwyżki ma oznaczać polowanie na jakiekolwiek dostępne ilości surowca. Niepewność ta pewnie będzie się odbijać na cenie paliw, miejmy jednak nadzieję, że niedługo.