Nie jest wielką tajemnicą, że większość z nich ma poglądy liberalne (w duchu anglosaskim), wierzy w działanie rynku, lubi ostrożną politykę makroekonomiczną i boi się negatywnych konsekwencji wzrostu wydatków socjalnych. Prognozy dają się zazwyczaj streścić w dwóch zdaniach: owszem, sytuacja gospodarcza jest dobra, a wzrost PKB wygląda solidnie. Jednak nad głowami gromadzi się wiele chmur – ryzyko wzrostu deficytu budżetowego, wzrostu inflacji, silnego osłabienia złotego, dalszego wyhamowania inwestycji – a zatem już w przyszłym roku oczekujmy narastających kłopotów i spowolnienia tempa rozwoju.
Potem przychodzi lato–jesień i pokazuje, że produkcja szybko wzrasta, budżet jest w dobrym stanie, a inflacja wciąż poniżej poziomu, który można by uznać za niebezpieczny. Prognozujący weryfikują więc swoje prognozy, stopniowo podnosząc w górę tempo wzrostu PKB. A na koniec występuje w telewizji premier Szydło lub Morawiecki i ogłasza – cha, cha, cha! Wrogowie rządu twierdzili, że będzie załamanie, a tu budżet kwitnie, inflacja więdnie, a PKB wstaje z kolan.
Po trzech latach nawet największe niedowiarki zaczynają sądzić, że może rząd znalazł magiczną receptę na wzrost: jak najwięcej wydawać, jak najmniej przejmować się ostrzeżeniami, stawiać się ostro Brukseli i mówić obcym inwestorom, że się ich nie lubi.
Niestety, to nie jest tak. Gospodarka polska jest rzeczywiście rozpędzona dzięki dwóm zjawiskom: bardzo solidnemu wzrostowi gospodarczemu w Europie Zachodniej (co służy naszemu eksportowi) i spadającemu do zera bezrobociu (co powoduje wzrost płac i sprzedaży krajowej). Co do koniunktury zagranicznej to nie wiemy, kiedy się może pogorszyć, choć pewne powody do niepokoju są (vide: Trump, brexit i spółka). Jeśli chodzi o koniunkturę krajową, to jest ona dość pewna – ale równie pewne jest to, że zerowe bezrobocie prędzej czy później doprowadzi do wyraźnego wzrostu inflacji. Rosnąca, ale nadal bardzo niska skłonność do inwestowania też kiedyś da się nam we znaki, wyhamowując nasz wzrost PKB. A wtedy z dnia na dzień zobaczymy, jak pogarsza się sytuacja budżetu, złoty zaś słabnie.
Ekonomiści chyba rzeczywiście nie byli zbyt życzliwi polityce rządu, więc chciejstwo kazało im oczekiwać negatywnych efektów już zaraz, w kolejnym roku. Sprzyjająca koniunktura powoduje, że musieli już trzy razy korygować swoje pesymistyczne prognozy w górę. Ale to nie zmienia faktu, że kiedyś kłopoty przyjdą – dla gospodarki i dla budżetu.