Dorośli jednak nie zawsze są tak konsekwentni w dostrzeganiu konsekwencji swoich błędów. Przypomnieć tu warto prowadzoną przed pięciu laty kampanię antyunijną. Liczni politycy (w większości z partii, których już nie ma) straszyli naród zgubnymi następstwami akcesji. Nie dość, że mieliśmy utracić świeżo odzyskaną niepodległość, to jeszcze „obcy” mieli nas wykupić, pozbawić ziemi, zagłodzić i zamienić w niewolników.
Minęło pięć lat naszej obecności w Unii i badania wskazują, że 80 proc. obywateli jest z tego zadowolonych. Nie dość, że żadna z czarnych prognoz nie spełniła się w najmniejszym stopniu, to jeszcze coraz bardziej widoczne są korzyści, zwłaszcza inwestycje współfinansowane ze środków wspólnotowych i dopłaty rolnicze.
Dziś prawie nikt nie kwestionuje już racjonalności decyzji o włączeniu się w proces europejskiej integracji. Za to podobna jak przed kilku laty dyskusja toczy się na temat wprowadzenia euro. Argumenty przeciwko są niemal takie same – utrata suwerenności, powszechna drożyzna, spadek dochodów itd. Są to argumenty niezbijalne w tym sensie, że pomijają jeden prosty kontrargument. Euro wprowadziło kilka krajów o zbliżonym poziomie rozwoju (Portugalia, Grecja) i żaden z owych kataklizmów nie nastąpił.
Już wkrótce sceptycy będą mieć jeszcze jedno poletko doświadczalne. Słowacja otrzymała właśnie zgodę na euroizację, a jej gospodarka jest tak podobna do naszej, że wyników tego eksperymentu zakwestionować nie będzie można. Jeżeli jednak po przejściu na euro Słowacja nie zniknie z mapy świata, Słowacy nie zaznają straszliwej pauperyzacji, a gospodarka naszych południowych sąsiadów będzie się szybko rozwijać, okaże się, że to my – dawni prymusi reform – niepotrzebnie straciliśmy masę czasu. Okaże się także, że taniej jednak niż na błędach uczyć się można w szkole.