Rz: W drugim kwartale w Stanach Zjednoczonych lista zagrożonych upadłością instytucji kredytowych zwiększyła się o 27 nowych pozycji. W sumie jest ich już 117. Czy te dane oraz informacje o kolejnych amerykańskich bankach, które mają poważne kłopoty finansowe, powinny nas niepokoić? A jeśli tak, to jak bardzo?
Jan Krzysztof Bielecki:
Nas muszą raczej niepokoić wnioski, które wynikają z analiz przeprowadzonych przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Jeśli w Stanach Zjednoczonych dochodzi do spowolnienia gospodarczego, to po roku zaczyna się ono przenosić do Europy. MFW wyliczył, że jeśli amerykańska gospodarka zwalnia o 1 proc., to europejska po roku zwalnia o 0,7 proc. Przypomnę, że w czerwcu ubiegłego roku w Stanach Zjednoczonych zaczęły się kłopoty na rynku kredytów hipotecznych,które doprowadziły do zawirowań na całym rynku finansowym. Dziś mamy coraz więcej dowodów na to, że są to problemy globalne, a nie tylko USA. Problem tkwi bowiem nie w kłopotach konkretnych banków amerykańskich, ale raczej w tym, że gospodarki USA i Europy są jak naczynia połączone.
Jakie problemy ma pan na myśli?
Utrata wzajemnego zaufania wśród instytucji finansowych, rosnący koszt pieniądza, a w konsekwencji wzrastające marże. To tak naprawdę są rezultaty prowadzenia pewnego typu polityki ekonomicznej, której priorytetem było powstrzymywanie spadku cen aktywów przez zwiększanie podaży pieniądza. Tak jakby zwiększanie podaży pieniądza nie miało wpływu na realną gospodarkę, na inflację. Dodatkowo prowadzono tę politykę ekonomiczną ignorując to, co się działo na rynkach finansowych. Liczyło się przede wszystkim utrzymanie dynamiki wzrostu cen aktywów. Dziś łatwo oskarżyć bankowców, że to oni popełnili błędy i przyczynili się do bankructw instytucji finansowych. A oni tak naprawdę dostosowywali się do luźnej polityki monetarnej, która ignorowała rynek finansowy. Banki koncentrowały się na najbardziej dochodowych produktach, nie biorąc pod uwagę dywersyfikacji przychodów, tylko dynamikę ich wzrostu.