„A nie mówiłem?” – nie ma szanującego się ekonomisty, który, wypowiadając się na temat kryzysu, nie przypominałby już na wstępie, że przecież on przewidział, że przecież ostrzegał. Nadciągającą katastrofę widziało wielu. Prof. Josef Stiglitz za teorię zawodności rynku dostał przecież Nobla. Nouriel Roubini, profesor na prestiżowej Stern Business School i szef firmy konsultingowej Roubini Global Economics za dokładne opisanie dzisiejszego kryzysu w 2005 roku został okrzyknięty dr. Doom, czyli dr. Ponurakiem. Nassim Taleb, profesor od zarządzania ryzykiem, napisał o tym wydaną dwa lata temu książkę „Black Swan”, z proroczym podtytułem „wpływ tego, co prawie niemożliwe”, by wymienić tylko kilka największych nazwisk.
Mógłbym i ja nieskromnie dopisać się do tej listy zawodowych Kasandr. Nie gdzie indziej jak na tych łamach („Balon rośnie, że aż strach”, „Rzeczpospolita”, 30 grudnia 2006 r.) ostrzegałem, że balon nadmuchanych aktywów (asset bubble) urósł do niemożliwych rozmiarów i musi wkrótce pęknąć, co skończy się katastrofą. Balon rzeczywiście pękł, i to z hukiem, który ogłuszył cały świat. Miałem rację, ale nie odczuwam z tego powodu satysfakcji. Mam za to przekonanie, że rzeczywistość przerosła nasze najczarniejsze wyobrażenia. Ciągle jesteśmy w szoku i ciągle nie do końca wiemy, co robić. Kto twierdzi inaczej, ten blefuje. Wierzę za to, że przyznanie się do strachu i pokora wobec skali i złożoności kryzysu, mogą stać się punktem wyjścia do tego, żeby się z niego podźwignąć.
[srodtytul]Krótka pamięć[/srodtytul]
A jednak jest parę rzeczy, które mnie zaskoczyły.
Wydawać by się mogło, że historia powinna nas nauczyć umiejętności wcześniejszego rozpoznawania zagrożeń i zapobiegania im. W końcu kryzys azjatycki to rok 1997, pęknięcie bańki dotcomowej – to czas 2000 – 2002, skandal z Enronem, który nauczył nas wiele o kulisach kreatywnej księgowości – to 2003. Czyli bardzo niedawno.