Ale choć przepaść pomiędzy bogatymi i biednymi powiększa się od 30 lat, teraz zaczęła się kurczyć – twierdzą redaktorzy „The Economist”. To w najbogatszych recesja uderza w pierwszej kolejności.

Czy oznacza to koniec rywalizacji między przedstawicielami idei państwa solidarnego i liberalnego? Nawet jeśli niewidzialna ręka rynku zaczęła działać na rzecz społecznej solidarności, to nie na długo. Bo wniosek z odwrócenia doskonale znanej zależności nie jest wcale tak krzepiący.

Przede wszystkim zamożni tracą na kryzysie, bo mają co tracić. Ich bogactwo oparta było na aktywach finansowych i nieruchomościach, których wartość właśnie się kurczy. Biedniejsi tracą mniej, bo mniej mają. Ale to ich strata z psychologicznego punktu widzenia jest bardziej dotkliwa.

Odwrócenie trendu rozwarstwiania się oznacza też kryzys wiary w siłę ludzkich aspiracji. Im mniejsze ograniczenia dla bogacenia, tym chętniej ludzie będą pracowali i inwestowali w siebie, bo motywuje ich szansa na dołączenie do grona tych bogatszych – takie myślenie to podstawa kapitalizmu. Tymczasem okazuje się, że w bardziej egalitarnych krajach niż USA pęd do wykształcenia jest nawet większy, choć czekająca na koniec nagroda niewspółmiernie mniejsza. Co więcej, prawie co drugi Amerykanin urodzony w rodzinie z dochodowych nizin nigdy nie staje się bogatszy od rodziców. Schyłek kapitalizmu? A może po prostu w bogatych krajach nawet biedni są tak bogaci, że nie chce im się starać o więcej.

[ramka][link=http://blog.rp.pl/salik/2009/04/06/po-co-wiecej-gdy-ma-sie-duzo/]Skomentuj[/link][/ramka]