Mam tu na myśli rozpoczęcie przez „Rz” publicznej debaty o prawdopodobnym (od 2010 r.) podwyższeniu podatków. Wydaje się, że minister finansów już się z tą „koniecznością” pogodził w imię ratowania pogarszającego się stanu finansów Polski. Jednak takiego ruchu nie zaakceptują bez walki ani pracodawcy, ani pracownicy. To pewne.
Zwiększanie daniny dla fiskusa to rozwiązanie po linii najmniejszego oporu. Budżet wszak ma wciąż ogromne rezerwy po stronie oszczędności, choćby w obszarze nieefektywnej administracji czy miliardów złotych trwonionych na przywileje emerytalno-rentowe. Sięganie do kieszeni obywatela, gdy na własnym podwórku ma się sporo do zrobienia, nie jest pomysłem godnym studenta I roku politechniki, a co dopiero profesorów z London School of Economics. Ekonomiści powtarzają, że więcej w kieszeni podatnika to więcej środków na konsumpcję i ożywienie gospodarki. Dziś pojawia się pomysł odwrotu od wybranej kilka lat temu – i dotychczas konsekwentnie prowadzonej – polityki fiskalnej państwa. Kluczem do bezpiecznego i szybkiego wyjścia z kryzysu może się okazać wzmocnienie konsumpcji, a nie jej zahamowanie. A to można zrobić jedynie przez głębsze cięcia w podatkach, a nie ich niespodziewane podwyżki.
W ostatnich latach politycy zaniedbali najlepszy czas na reformę finansów publicznych. Nie wykorzystaliśmy znakomitego okresu na giełdzie, by przyspieszyć prywatyzację. Jako kraj nie zrobiliśmy też za wiele, by polepszyć nasz wizerunek jako bezpiecznego i stabilnego miejsca, w którym warto inwestować. Za to nieraz nie dotrzymywaliśmy słowa danego inwestorom, choćby w sprawie OFE, gdzie ustawodawca po raz kolejny zmienia reguły w trakcie gry. Mogliśmy w ostatnich latach zrobić więcej, ale jak zwykle albo wygrała ideologia – obca logice ekonomisty, albo polityka, której ekonomiści nie lubią słuchać.
Obawiam się, że polityka co prawda wygra z ideologią, ale znów nie będzie słuchać głosów z gospodarki. Bo dwubiegunowość ośrodków władzy – rząd kontra prezydent – może zastopować cały proces reform. Bo po co się starać, skoro i tak odważne ustawy uderzające w społeczne grupy nacisku napotkają zapewne weto prezydenta?
Dlatego, a sądzę, że świat biznesu myśli podobnie, politycy muszą w obliczu kłopotów gospodarczych dogadać się co do najistotniejszych spraw. Zwłaszcza jeśliby miało się okazać, że najgorsze dopiero przed nami.