Spodobało mi się sformułowanie premiera Tuska, że są trzy drogi: nic nie robić, zrobić wszystko radykalnie albo zrobić trochę. Zgadzam się, że jest nam potrzebne spojrzenie umiarkowane, szukające równowagi między różnymi racjami.
Zbyt radykalna, nagła redukcja deficytu mogłaby się skończyć spadkiem popytu, a w konsekwencji dalszym spowolnieniem gospodarki. Podzielam wszakże pogląd, że tak wysoki deficyt, z jakim mamy obecnie do czynienia, jest potencjalnie groźny i należy go redukować. Polska była zieloną wyspą tylko o tyle, że nie doszło u nas do recesji. Mieliśmy wysoki na tle Europy wzrost gospodarczy, ale skala spowolnienia była porównywalna z Zachodem. Około 4 punkty proc. spadku oznaczały w Polsce niecałe 2 proc. wzrostu, a w krajach starej Unii – już recesję.
Kluczowa, jeśli chodzi o obniżanie deficytu, jest kwestia, czy jego źródłem są cięcia wydatków, czy też zwiększenie przychodu państwa. Inne efekty miałoby np. ograniczenie wydatków przeznaczanych na pomoc społeczną, inne – zamrożenie płac administracji publicznej, a jeszcze inne – podwyżka podatków.
Podatki to złożona sprawa. Jeśli podwyższa się akurat VAT, to w sposób bezpośredni skutkuje to obniżeniem popytu wewnętrznego. Spośród dostępnych instrumentów jest to także najboleśniejsze uderzenie dla osób najuboższych, ponieważ konsumpcja dóbr obarczonych tym podatkiem stanowi największą część ich wydatków. Skala uderzenia po kieszeniach ludzi najuboższych przy podwyżce jednoprocentowej może wydawać się nieznaczna. Jednak jeśli utrzyma się spowolnienie wzrostu, a płace realne nie wzrosną, to możemy mieć poważny problem. Z tych to powodów projekt rządu Donalda Tuska nie spełnia moich oczekiwań.
Założenie stojące za tym pomysłem jest takie, żeby wziąć po trochu z dużej ilości płytkich kieszeni. Tymczasem w moim przekonaniu rozwiązaniem zarówno bezpieczniejszym – wobec zagrożenia spadkiem popytu i recesją – jak i sprawiedliwszym, byłoby wzięcie trochę więcej z niewielkiej ilości głębokich kieszeni. Czyli podwyższenie podatku dochodowego dla najzamożniejszych.