Wszystko idzie po jego myśli – gospodarka rozwija się w przyzwoitym tempie, państwowe firmy płacą niemałe dywidendy, a Polacy bez obaw wydają pieniądze na usługi i towary, zapewniając rzetelne wpływy z podatków pośrednich. Nawet inflacja mu pomaga, sięgając rekordowych poziomów.

Z drugiej strony jednak dodatkowe dochody, jakie z tego faktu wynikają, są jak dodatkowy podatek. Mało realne jest też, że ministrowie okażą się nielojalni wobec swego kolegi z rządu i korzystając z dobrej sytuacji budżetowej, zaczną szybciej wydawać pieniądze. Nic więc dziwnego, że zadowolenie ministra udzieliło się również szefowi rządu. Donald Tusk z pewną siebie miną chwalił się w Pradze, że podstawowe cele, jakie jego ekipa sobie założyła, zostaną osiągnięte bez żadnych zmian. Co więcej, stwierdził, że ambitny cel redukcji deficytu finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB w 2012 roku zostanie osiągnięty. A akurat w to niewielu ekonomistów wierzy. W tym wypadku jednak tak Komisja Europejska, jak i agencje ratingowe będą skłonne przymknąć oko i zaakceptować nieco wyższy poziom deficytu w przyszłym roku.

Tak naprawdę więc dziś minister Rostowski ma tylko jedno zmartwienie – dlaczego główni unijni gracze nie chcą go na spotkaniach eurogrupy? Sam przecież niejednokrotnie zapewniał, że nasz kraj, jako jedyny, który suchą nogą przeszedł przez kryzys, byłby w stanie wnieść świeży powiew do dyskusji o uporaniu się z problemami peryferyjnych krajów unii walutowej. Czyżby Francuzi mu nie ufali?