Przeciętnego wyborcę guzik obchodzą enigmatycznie brzmiące hasła typu reforma finansów publicznych, cięcie deficytu – podpowiadają politykom wynajęci specjaliści od PR. Nieważne, że właśnie dzięki zrealizowaniu powyższych haseł gospodarka za kilka lat miałaby szansę wyjść na prostą. Kowalski musi usłyszeć, że już teraz, zaraz będzie miał w kieszeni więcej pieniędzy.

Analizując programy partii liderujących w przedwyborczych sondażach, widać, że i tym razem sięgnięto po finansowo-podatkowy oręż. Padają obietnice większych ulg podatkowych, wyższych świadczeń dla poszczególnych grup społecznych, tworzenia nowych miejsc pracy. Choć uczciwie trzeba przyznać, że tym razem żadna partia nie obiecuje obniżki podatków (poza ewentualnym powrotem za kilka lat do 22-proc. stawki VAT). Widać politycy uznali, że nie warto się "wygłupiać" z taką deklaracją, skoro nawet przeciętnie rozgarnięty wyborca, słysząc wokół o pogłębiającym się kryzysie, w takie hasło nie uwierzy i można więcej stracić, niż zyskać.

Jak oszacowała "Rzeczpospolita", gdyby zrealizować przedwyborcze hasła, budżet kosztowałoby to od 10 do ponad 40 mld zł. Czy państwo stać na taki wydatek? Nie. Zwłaszcza w obecnej sytuacji, gdy wciąż niewyjaśniona jest przyszłość Grecji, inne kraje strefy euro zmagają się z obniżką ratingów, prezydent USA poszukuje bilionów dolarów, by załatać dziurawe finanse państwa, a renomowane instytucje raz po raz tną prognozy wzrostu gospodarczego na świecie. Kto wie, czy globalny kryzys tym razem mocniej Polski nie dotknie?

W takich warunkach bardziej prawdopodobny jest scenariusz zaciskania pasa i koniecznych cięć w budżecie, a nie zwiększania wydatków. Ale przed wyborami to jest zawsze temat tabu.