O ile partie mają szansę się porozumieć, o tyle kipiący złośliwością w stosunku do lidera lewicy Rostowski raczej wspólnego języka z przyszłymi koalicyjnymi kolegami nie znajdzie.

Inna sprawa, że szef SLD nie był merytorycznie przygotowany do dyskusji. Jego wypowiedzi dobitnie świadczyły o tym, że ekonomia nie jest jego mocną stroną. Nie zna się na finansach, a określenie deficyt niewiele mu mówi. Pewnie dlatego słuchał ministra nie przerywając jego wypowiedzi. Minister zaś brylował, lekceważący stosunek do uczestników spotkania, które zresztą sam zaproponował, pokazał już na wstępie spóźniając się na nie 20 minut. Potem przemodelował sposób siedzenia gości i całkowicie zdominował rozmowę nie dopuszczając do głosu zaproszonych przez siebie: wiceministra finansów Macieja Grabowskiego i kandydata do Sejmu z listy PO Dariusza Rosatiego. Z kolei wypowiedzi swego adwersarza przerywał kąśliwymi komentarzami. Poproszony, aby tego nie robił odrzekł: to nie złośliwości, to przyjemność.

Z programu wyborczego lewicy wyciągał wnioski o podwyżkach podatków nie przyjmując do wiadomości zapewnień Grzegorza Napieralskiego i Marka Wiklińskiego, że nic takiego w nim nie ma, a lewica nie ma zamiaru podnosić podatków po dojściu do władzy.

Ani Napieralski, ani Wikliński nie potrafili jednak w sposób klarowny wyjaśnić zmian, jakie proponują w swym programie, zaś nieprecyzyjne zapisy mogły budzić wątpliwości i niezrozumienie ministra. Jednak także on nie udzielał dokładnych odpowiedzi na pytania o sposoby obniżania deficytu finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB już w przyszłym roku zapewniając jednocześnie, że jest to możliwe. Konkretów nie było, padały zarzuty i oskarżenia. Ostatecznie obie strony rozeszły się nie przekonane do poglądów przeciwników choćby w najmniejszym stopniu. Pozostał niesmak z powodu stylu prezentowanego przez ministra, niesmak tak duży, że jeden z uczestników spotkania w kilkadziesiąt minut po jego zakończeniu w rozmowie z "Rz" stwierdził: Chcę czym prędzej o tym zapomnieć.